PARYŻ (2) – WIATRAKI, KASZTANY I BAGIETKI

Trudno nie rozpocząć zwiedzania Paryża od Moulin Rouge jeżeli mieszka się zaledwie jakies dwieście metrów od niego. Oś naszej ulicy zamykał właśnie ów czerwony wiatrak.

Weszliśmy do środka, żeby zorientować się w możliwościach obejrzenia wieczorem jakiegoś przedstawienia. Ceny jednak zdecydowanie nas zniechęciły. Spodziewałem się, że drogo, ale żeby aż tak? 175 albo 200 euro za bilet to nie była kwota, którą gotów byłbym poświęcić by „poczuć” atmosferę Paryża. Mnóstwo jej na każdym innym kroku.

Popatrzyliśmy więc jedynie na flakoniki z perfumami sprzed blisko stu lat, które nawiązywały do tego miejsca. Wysoko nad gablotami, w półmroku wisiały reprodukcje równie starych plakatów sławiących kankana, a malowanych charakterystyczną kreską Touluse-Lautreca.

Poszliśmy w kierunku Placu Pigalle, na którym oczywiście nie było kasztanów. Były natomiast pyszne ciasteczka w cukierni no i oczywiście bagietki. Gdzieżby nie próbować ich, jeśli nie w Paryżu? Zwłaszcza, że serków pleśniowych i win wszelkiej maści każdy sklep spożywczy oferował bez liku.

Na pieczone kasztany trafiliśmy kawałek dalej, przy placy Anvers (kolejnym po Pigalle idąc w stronę Gare du Nord. Myślałem, że będzie to pospolita, uliczna przekąska i nawet nie chciało mi się wyjmować aparatu, zakładając, że okazja trafi się jeszcze niejedna. Jakże się pomyliłem! Pomimo rozglądania się, a w ostatni dzień już nawet desperackiego szukania, nigdzie poza Placem Anverse na kasztany się nie natknęlismy. A takie wydawały się paryskie…

Ruszyliśmy dziarsko pod górę. Nie od razu na krechę do bazyliki Sacre Coeur, bo po drodze chcielismy zobaczyć jeszcze Moulin de la Galette. Wiatrak jak wiatrak. Na Montmartre było ich wiele. Te które od wieków mełły tu zboże i wytłaczały sok z winorośli przepadły w miarę jak francuska stolica pożerała przyległe terny rolnicze na wzgórzu. Te, które się zachowały, przerobione na knajpy lub kabarety, zyskały nieśmiertelność, a pod skrzydłami młyna Galette lubili przesiadywać tacy mistrzowie jak Renoir, van Gogh, Picasso czy oczywiście Touluse-Lautrec.

Po drodze musieliśmy minąć gdzieś blisko muzeum Salvadore’a Dali z jego słynnymi „lejącymi się” zegarami. Niestety, kiedy Paulina sms-em zasugerowała nam wizytę w tamtym miejscu, okazało się, że bylismy już wtedy po drugiej stronie wzgórza i nie chciało nam się wracać. Gdybyśmy poszperali w przewodniku wcześniej…

Gdańsk, 29.03.2013;  00:45 LT

Komentarze