PARAFINA ZAMIAST SNU

           

W poprzednim wpisie miałem roztoczyć piękną wizję kolejnej [rzespanej w łózku nocy, lecz coś mnie tknęło, aby o tym nie pisać, zeby nie zapeszyć. Widocznie jednak nie liczą się czyny lecz intencje, ponieważ krótko po pierwszej nocy telefon wyrwał mnie z ciepłej pościeli. Zszedłem na dół, do maszynowni. Poinformowano mnie, że w paliwie do agregatów pod wpływem zimna wytrąca sie parafina, która zapycha filtry. Wymieniano je coraz częściej lecz każda akcja ma swój kres.

– Został nam już tylko jeden komplet. W dotychczasowym tempie, trzeba będzie założyć go mniej więcej za trzy godziny. Za cztery godziny padnie pierwszy z agregatów, do którego nie będzie już czego włożyć. Co robimy?

Uwielbiam takie pytania, będące codziennością mojej pracy. Mamy problem więc prosimy o jego rozwiązanie. Oczywiście uwielbiam w cudzysłowie. No ale skoro zgodziłeś sie robic za psa to szczekaj. Poszedłem na mostek. Spojrzeć na mapę, ale bardziej, żeby po drodze zebrac myśli.

– Ile jeszcze jest do kei? – spytałem.

– Dziewięć godzin. Za godzinę mamy wchodzić w ten wąski kanał.

Cholera jasna! Mielismy kilka pomysłów na wydłużenie odstępu miedzy wymianami, lecz nie wiadomo było na ile skuteczne się okażą. To samo dotyczyło sposobów na umycie używanych filtrów, z założenia jednorazowych. Zawołać holowniki do asysty? To mogło kosztowac majątek, nie mówiąc o ewentualnych, sprowokowanych w ten sposób inspekcjach władz portowych. Nie było dobrego rozwiązania. Wpatrywałem sie w mapę, a potem w radar. Rozmawialiśmy z kapitanem. W ciemnościach mostka drugi oficer zaserwował gorącą kawę. Coś takiego w środku nocy to prawdziwa ambrozja.

– Captain, nie ma co ryzykować. Niech pan poinformuje pilota, ze chcemy asystę holowników.

W najbliższym sąsiedztwie nie było zadnych więc w oczekiwaniu na nie musieliśmy rzucić na trzy godziny kotwicę. W sumie daliśmy zatrudnienie każdemu z dwóch holowników na jakieś dwanaście godzin. Będzie to nas kosztować, oj będzie.

Nasze „chałupnicze” metody sprawdziły się i na pracujących do końca agregatach dopłynęlismy do kei. Teoretycznie można więc było zaryzykować. Jednak mimo żalu z powodu nieoczekiwanego wydatku, uważam, że było to najrozsądniejsze rozwiązanie.

Późnym popołudniem znaleźlismy się w porcie. Moja stopa nawet nie dotknęła lądu. Co za czasy!

Płyniemy dalej.

Atlantyk, 12.01.2006; 22:10 LT  

Komentarze