OSTATNI DZIEŃ W BUENOS AIRES (1)

Po intensywnie przeżytych dniach, postanowiliśmy, że sobota będzie pozbawiona jakiegokolwiek planu. Po prostu pójdziemy na spacer po mieście i pozwolimy, by wszystko samo się toczyło, bez specjalnego pośpiechu i spoglądania na zegarek, że jeszcze to czy tamto do obejrzenia.

Rano spakowalismy swoje rzeczy i przygotowaliśmy się do opuszczenia pokoi (doba hotelowa kończy się o 12:00). Zapytaliśmy o możliwość przechowania bagażów do 18:30, na którą to godzinę zamierzaliśmy zamówić taksówkę. Obsługa hotelu była na tyle miła, że pozwoliła nam przechować walizki w jednym z używanych dotychczas pokojów. Dzięki temu po powrocie ze spaceru moglismy jeszcze bez problemu się przebrać i umyć.Obiecali też zamówić taksówkę na wpół do siódmej.

Wyszliśmy. Na rogu naszej ulicy mieścił się sklep z charakterystycznymi pierogami i tartami z rozmaitym nadzieniem. Zrobiliśmy parę zdjęć na pamiątkę, bo te pierogi przewijały sie przez cały nasz pobyt. Są chyba jednym z najpopularniejszych, argenttyńskich jeśli nie dań, to na pewno przekąsek.

Buenos 41

  

Buenos 42

A potem pojechaliśmy pod Teatr Colon, aby zobaczyć ten pomnik argetyńskiej kultury. Jest to ponoć jeden z największych (a może i największy) teatrów na świecie. Jest w stanie pomieścić na widowni do trzech tysięcy widzów. Jego budowa trwała blisko osiemnaście lat. Rozpoczął działalność w 1908 roku. Oczywiście nie muszę dodawać, że występowały tu największe gwiazdy światowych scen.

Buenos 43

Teatr był ogrodzony płotem z powodu prowadzonych prac remontowych. Przyznam się, że trochę mnie rozczarował. Spodziewałem się jakiegoś ogromnego gmachu, a ten prawie wcale się od okolicznych budynków nie wyróżniał. Dopiero jednak gdy obejrzałem na posterze przekrój jego wnętrz, zobaczyłem jak wiele mieści się w środku.

Buenos 44

A jeszcze więcej pod ziemią, gdzie pomieszczenia zajmują kilka kondygnacji, rozciągających sie daleko poza sam budynek.

Na placu naprzeciwko teatru stało ogromne drzewo. Musiało być bardzo stare. Jego grube, splątane konary pochylały się mocno nad chodnikiem i zacieniały wielką jego część. Fragment tego drzewa widać zresztą nawet na powyższym planie budynku. Oczywiście postanowiliśmy urządzic sobie pod tymi konarami sesję zdjęciową.

Pamiętam taki film Mela Brooksa p.t. „Lęk wysokości”. Była to parodia filmów grozy i jedna ze scen odwoływała się do „Ptaków” Hitchcocka. Główny bohater szedł sobie ulicą aż tu nagle nadleciało stado skrzydlatych napastników. Na próżno robił uniki i zasłaniał się jak mógł. Po chwili cały był ufajdany białymi śladami ptasiej aktywności.

Kiedy przymierzaliśmy się do robienia zdjęć, nagle, pac, coś chlapnęło Aniołowi na ramię. Ale rozbryzło się tak, że poleciało po rękawie i przodzie płaszcza. Kiedy ruszyłem z jednorazowymi chusteczkami na pomoc, stwoerdziłem, że równiez i tył płaszcza jest upstrzony. Potrzeba było więcej chusteczek. Paskudztwo mazało się zamiast schodzić. Wtedy spostrzegłem, że marynarka Tomka też jest brudna. Zdjął i zaczął wycierać. Jacyś państwo, którzy przechodzili obok, przystanęli i wyjmując butelkę wody zaczęli wycierać… także moją marynarkę, która też ufajdana była na plecach. Nie tylko ona. Nogawki spodni także. A potem państwo dali znak bym się nachylił i wylali mi trochę zawartosci butelki na głowę, bo i moja łysina ucierpiała, czego w ferworze zmasowanego ataku już nawet nie poczułem. Jeden z kapitanów, z którym miałem kiedyś okazję pływać, gdy jakaś mewa narobiła mu na koszulę, powiedział ze stoickim spokojem: „jakie to szczęście, że krowy nie fruwają”.

Państwo coś tłumaczyli, ze to nie ptaki, lecz owoce tego drzewa. Anioł podejrzewał (spiskowa teoria dziejów), że ani ptaki, ani owoce, lecz ci ludzie czymś nas spryskali, żeby teraz w zamieszaniu, pod pretekstem pomocy obrobić nasze kieszenie. Ostrzegano nas bowiem cały czas przed napadami rabunkowymi i nie zalecano noszenia wartościowych przedmiotów, gotówki ani dokumentów ze sobą.

Cokolwiek by to nie było, nie dawalo się zwyczajnie zetrzeć i co gorsza, śmierdziało niemiłosiernie. Uznaliśmy, że pomóc może tylko wizyta w pralni. I nawet szczęśliwie dość szybko trafiliśmy na jedną. Jednak tylko Tomek miał szczęście. Jego marynarkę można było prać w wodzie i pani zgodziła się wykonać to zamówienie w terminie dwóch godzin. Przyodziewek mój i Anioła wymagał pralni chemicznej. Pani powiedziała, gdzie jest taka pralnia, ale dodała, że jest sobota, więc otworzą dopiero w poniedziałek. Nie było rady, nasze ubrania musiały poczekac do powrotu do Polski.

Od pralini było juz tylko kilka kroków do ulicy Florida – głownego deptaka stolicy. Oczywiście było tam mnóstwo ludzi, a na każdym kroku rozmaici jarmarczni artyści i obnośni handlarze oferowali wszelakie cuda dla gawiedzi. Trafiała się też jednak i rozrywka bardziej wyrafinowana, jak, jakżeby inaczej, tango!

Buenos 45

Buenos 46

Ech, tango! Wszechobecne. Argentyńczycy są z niego bardzo dumni i wcale im się nie dziwię. Możnaby obserwować godzinami. Jeszcze fajniej byłoby potrafić zatańczyć chociaż ułamek tego, co mistrzowie prezentowali nam na pokazach. Taniec pokazywany na deptaku był daleki od majstersztyku tamtych spektakli, ale tez warto było zatrzymać się na chwilę. I wrzucić kilka pesos do kapelusza tancerzy.

http://www.youtube.com/watch?v=q-AO5GkNrgE 

Gdzieś obok kusiły malowane na użytek turystów pamiątkowe obrazki.

Buenos 47

Pacyfik, 15.09.2009: 16:50 LT

Komentarze