OSIEMNASTKA

Nie byłem w tym mieście od ubiegłego Sylwestra. Jelenia Góra przywitała mnie śniegiem. Przez trzy dni, kiedy tam byłem, padało z niewielkimi przerwami przez cały czas.

Eks przyjechała po nas (t.zn po mnie i babcię Pauliny, a moją eks-teściową, z którą z Wrocławia jechaliśmy tym samym autobusem) na przystanek, bo z walizkami i torbami podróznymi niechybnie zakopalibyśmy się w śniegu.

Paulina, jubilatka, zdążyła akurat wrócić ze szkoły.

Po przywitaniu, poszedłem zobaczyć Kłębucha, który przez ten rok z młodziutkiego wężyka przeistoczył się w dostojnego węża

Kłębuch nie miał nic przeciwko braniu go na ręce. Wprost przeciwnie, owijał się wtedy i wędrował sprawnie po całym ciele. Kiedy wspiął się mi na kark zastanawiałem się czy nie wsunie się za kolnierzyk koszuli, albo czy nie złapie go pokusa zakręcenia się wokół szyi, lecz on tylko powędrował ku drugiej ręce.

Dudek sprawiał wrażenie, że wciaż pamiętał nasze zabawy, bo natychmiast ustawił się za oparciem krzesła, czekając aż bedę z rozmaitych stron wysuwać kawałki paska, które on starał się chwycić. Nie omieszkał mnie też podrpapać i pogryźć przy próbie bliższego kontaktu, też jak za starych czasów. Pomimo sędziwego wieku jedenastu lat, nadal jest pełen wigoru.

Czasu na oglądanie miasta nie było znów aż tak wiele, ale na tradycyjną wizytę na rynku oraz deptaku straczyło.

Kamieniczki w rynku robią się coraz bardziej kolorowe.

  

Sam plac przysypany był gruba warstwą śniegu, którą niewielkie spychacze usuwały, zgarniając na pryzmy.

Deptak tradycyjnie kusił detalami, które warto było odszukać i smakować.

  

I tylko skromny obelisk z głową i porożem jelenia ustawiony z okazji 900-lecia miasta jakoś mnie nie przekonywał. Wyglądał bardziej jak trofeum z dopiero co zakończonego polowania, niż pamiątka dostojnego jubileuszu.

Jubileusz Pauliny zaczął się tak jak każdy inny dzień, od szkoły. No może tylko z tą różnicą, że rano poprzedziły go życzenia.Dopiero po szkole poszliśmy na obiad do restauracji. We czwórkę, bo dziadkowie nawalili. Jeden (mój tato) powiedział, że taka podróż jest już dla niego zbyt męcząca, a drugi (eks teść) nie uznał za stosowne wybrać się ze swoją małżonką, z którą zdążyli o coś się posprzeczać i stwierdził, że przyjedzie sam oraz, że sam wie najlepiej o kiedy powinien wyjechać oraz dotrzeć na miejsce bez wysłuchiwania pouczeń swojej połowicy.

Minęła doba od jej przyjazdu, a dziadek się nie pojawiał. Paulina wróciła ze szkoły i… nic. Minęła szesnasata, szesnasta trzydzieści, siedemnasta i w końcu jasne się stało, że dziadek nie dojedzie, bo gdyby miał dojechać, to już by był. Faceci jak widać zawsze lubią postawic na swoim, a już szczególnie dbają o to, by broń Boże nie postąpić zgodnie z poleceniami żony. Boją się jak ognia nawet cienia podejrzenia o pantoflarstwo i odstawiają przedziwne wolty, by do tego nie dopuścić. W takich momentach zawsze przypomina mi się zabawny epizod ze „Skrzypka na dachu”, kiedy to Tewje Mleczarz chciał zobaczyć dopiero co zakupioną maszynę do szycia swojego zięcia, ale małżonka Gołde tonem nie znoszącym sprzeciwu wołała go, by przyszedł jak najszybciej do domu. Tewje buńczucznie odparł, ze nie będzie mu ona rozkazywać i skoro postanowił najpierw zobaczyc maszynę, to ją zobaczy i dopiero potem wróci. Po czym doszedł do domu zięcia, uchylił drzwi, rzucił jedno spojrzenie w kierunku maszyny i ze słowami „już obejrzałem” zatrzasnął drzwi z powrotem by z czystym, męskim sumieniem powrócić do domu.

Osiemnaście lat. Teraz, kiedy patrzy się wstecz, wydaje się, że minęło jak z bicza strzelił. Spacery z wózkiem, Muminki poznane niemal na pamięć, pierwszy dzień w szkole, wieczorne oglądanie filmów, wyjścia do kina, wycieczki, długie rozmowy przez telefon. I oto moja córka stała się dorosła. Znów przypomina mi się „Skrzypek na dachu” z przepiekną piosenka, przy której zawsze ściska mnie za gardło: „Sun rise, sun set…”. Ile tych wschodów i zachodów słońca za nami, ile smutków i radości, ile potłuczonych kolan, a ile kwiatów na łąkach… A wszystko jak mgnienie oka, jakbyśmy dopiero co wstali z łóżka o poranku, a do zachodu jeszce daleko.

Dziś z moją dorosłą córką chodzimy czasem na zakupy. To, co kiedyś było zmorą takich wypadów i doprowadzało cała rodzinę do obłędu, było jej niezdecydowanie. To złe, to nie takie jak by sobie wymarzyła, tamto mogło być troszeczkę inne. W końcu po awanturze wszyscy wracali do domu z zakupami albo bez. Dziś uwielbiam takie chodzenie z nią po sklepach, bo odkryłem, jak fantastyczna to okazja do pogadania o rozmaitych sprawach, między zakładaniem jednych butów a drugimi. Poza tym lubię oglądać tę dziewczynę jak przymierza rozmaite rzeczy i schlebia mi, gdy czasem słucha mojego zdania. A są takie wypady także okazją do… nauki. Tyle co nauczyłem się o świecie damskich zakupów (a i męskich, które wcześniej ignorowałem, także) przez ostatnie ponad dwa z Aniołem  lata nie poznałem przez całe wcześniejsze życie. W tym czasie zacząłem chodzić na zakupy z Pauliną i od niej dowiadywałem się również coraz ciekawszych rzeczy. I tak edukowany na dwóch frontach przez moje dwie najważniejsze dziewczyny, mogłem też błysnąć zdobytą wiedzą przed każdą z nich 🙂

Kiedy wracaliśmy z restauracji, spotkalismy czekającego pod drzwiami dziadka. Przyjechał, tylko troche się spóźnił. Na szczęscie zdążył na tort, który mieliśmy w planie podać dopiero wieczorem jako kulminację uroczystości

Przy okazji użyty został z tej okazji obrus, który Eks dostała kiedyś od swojej babci. Z białego płótna, ręcznie wyszywany. Doczekał się swojej pierwszej okazji. Prababcia Pauliny, nieżyjąca już, nie przypuszczała zapewne, że wyszywa obrus na osiemnaste urodziny swojej prawnuczki.

Odśpiewaliśmy „sto lat”, Paulina pokroiła tort i tak wkroczyła w swoje dorosłe życie. Niech przyniesie jej jak najwięcej szczęścia.

Atlantyk, 24.02.2009; 06:20 LT

 

Komentarze