Orwell i kawa o poranku.

Nie pisałem jeszcze bloga dziesięć tysięcy metrów nad ziemią. Lecę z Orlando do Waszyngtonu. Tam będę mieć przesiadkę na samolot do Frankfurtu.

Ranek był taki, jak sobie zaplanowałem. Najpierw o 07.15 zadzwonił budzik komórki, a o 07.20 powtórzył alarm zegarek na ręce. To podwójne zabezpieczenie oczywiście na wypadek gdybym chciał jeszcze trochę poleżeć, co zazwyczaj prowadzi do nieuchronnego przespania właściwej pory. A spać tradycyjnie chciało mi sie bardzo. Najpierw więc, w ramach rozbudzania sprawdziłem na CNN prognozę pogody. Na północy burze snieżne, lotniska pozamykane, ale Waszyngtonu to chyba nie dotyczy. Po prognozie telewizor wyłączyłem, bo to starszny złodziej czasu. Tak samo zresztą jak i komputer. Komputer jednak włączyć musiałem. Jest to bowiem to urządzenie przez które jestem bardzo związany z firmą. System łączności jest na tyle sprytny, że w biurze pod każdym e-mailem wyświetla się pasek z listą osób, które go przeczytały. Nie ma lipy. Nie przeczytałeś, to na liscie ciebie nie będzie. I nie ma tłumaczenia, że coś przeszkodziło, bo w dobie telefonów komórkowych e-maila można i powinno się odebrać wszędzie. Serdeczne pozdrowienia od pana Orwella. Ech, gdzie te czasy, kiedy jako zapalony kibic piłki nożnej dyskretnie „korygowałem” nieco kurs statku, by nadkładając troszeczkę drogi znaleźć się bliżej brzegu, w zasięgu telewizji i obejrzeć ważny mecz. Ewentualne drobne opóźnienie zawsze można było wytłumaczyć gorszą pogodą, albo trochę nadrobić jeśli dało się przyspieszyć, dzieki czemu średnia prędkość po zakończeniu podróży utrzymywała się na przywoitym poziomie. Dzisiaj klikam na odpowiedni program i wyswietla się mapa świata, a na niej wszystkie nasze statki. Klikam na statek i widzę nie tylko jego aktualna pozycję, kurs i prędkość, ale nawet otrzymuję szczegółowe dane o sile wiatru i falowaniu morza. Żadna ściema już nie przejdzie. Doczekały sie więc statki swoich chipów, a teraz pozostaje czekać, kiedy wszczepią je nam.

Od ostatniego seansu łączności z serwerem o północy do rana nic szczególnego się nigdzie nie wydarzyło, więc tylko rzuciłem okiem na rutynowe raporty i mogłem iść na sniadanie. Zamówiłem tradycyjnie jajka na bekonie, mając cichą nadzieję, że kiedys lekarze zmienią zdanie i dojdą do wniosku, że zbyt częste ich jedzenie wcale nie jest szkodliwe. Jeżeli z masłem różnie na przestrzeni lat bywało to może z jajkami też się uda? Szkoda by mi było straconych jajecznic, gdybym na starośc dowiedział się, że niepotrzebnie się ograniczałem. Sok pomarańczowy tradycyjnie podano w wersji XL, więc w zasadzie mógłby mi wystarczyć za cały posiłek. No ale przecież jeszcze kawa. Kawa jest konieczna, bo bez dopalacza nie obudziłbym się do południa. Tu akurat amerykańska dieta bardzo mi odpowiada. Na hasło „kawa” nie pytają czy chce się dużą czy małą, lecz po prostu przynoszą od razu cały dzbanek, żeby dwa razy nie chodzić. Jakże to ułatwia życie! I jaka różnica w porównaniu z krajami, w których zwykło podawać się kawę w naczynku wielkości naparstka! Królowej angielskiej z pewnością coś takiego wystarcza na cały dzień, dostarczając zarazem przebogatej palety doznań smakowych. Moje podniebienie jest jednak nieco tańszym, uproszczonym modelem, z daleko posuniętą standaryzacją kubków smakowych, wiec bardziej ceni sobie ilość niż jakość doznań. Organizm domaga się płynów no to je ma. Wlawszy w siebie pół litra soku i pół dzbanka kawy, nie zżymałem się nawet specjalnie, że bekon położony obok jajek był zimny, a tost nie z takiego pieczywa jak sobie zażyczyłem (po co się pytali co wolę, jeżeli i tak podali według własnego uznania?). Skończyłem szybko i poszedłem na plażę.

O wpół do dziewiątej byłem jednym z bardzo nielicznych spacerowiczów. Spotkałem też tych samych ludzi co poprzedniego wieczora. Sądząc po ilości rozrzuconych rzeczy dookoła i po tym, że wciąż tkwili w tym samym miejscu, byli to albo kloszardzi, albo turyści nocujący pod chmurką. Sam należałem do takich turystów, więc wiem, że często trudno ich odróżnić.

O dziesiątej przyjechała taksówka i pojechałem na lotnisko w Orlando. Jest to jeden z najpiękniejszych portów lotniczych jakie widziałem. Pięknie wkomponowany między liczne jeziorka, a wewnątrz przestronny, pełen zieleni i z fontanną. Tym razem samolot wystartował o czasie, więc nie musiałem siedzieć tam długo.

No i proszę, szybko zleciał mi lot. Muszę za chwilę wyłączyć komputer, bo zaczniemy podchodzić do lądowania. Szkoda, że nie starczy mi baterii na lot do Frankfurtu.

Gdzieś w niebie, koło Waszyngtonu, 26.01.2005

Komentarze