ORKIESTRA

To prawie rówiesniczka moich dzieci. Pamiętam, jak podczas pierwszych jej edycji rozpoczynaliśmy tę styczniową niedzielę wizytą w lokalnym oddziale Gazety Wyborczej, gdzie dzieciaki wrzucały do skarbonki wręczone im wcześniej pieniązki, a potem szliśmy na spacer z serduszkami przypiętymi do kurtek. Czasami dzieciaki dostawały baloniki, więc bawiły się potem nimi podczas przechadzki. Kiedy podrosły, szlakiem orkiestry podążały już same, bądź to dorzucając swoją cegiełkę do organizacji, bądź po prostu uczestnicząc w zabawie.

Czerwone serduszka jednak być musiały. U mojego taty do kuchennych szafek wciąż przyklejonych ich jest sporo, niektóre mocno już zniszczone – pamiątki po edycjach sprzed lat.

Na mojej walizce inne, sprzed dwóch albo trzech lat, zmaltretowane licznymi podróżami, odwiedziło dziesiątki dworców, lotnisk i portów.

Pamiętam ubiegłoroczne poszukiwania z Aniołem, kiedy dopiero wieczorem wyszliśmy na spacer i nigdzie już nie mogliśmy spotkać wolontariuszy z puszkami. Ten jeden raz nie udało się zdobyć serduszka, ale na konto akcji jeszcze tego samego wieczora pieniądze popłynęły drogą elektroniczną.

Niewiele brakowało bym i tym razem miał kłopoty. Ranek tradycyjnie spędziłem w domu. Trzeba było rozebrać choinkę, bo w Szczecinie pojawię się ponownie nie wczesniej niż za trzy tygodnie. Następnie, nie ma zmiłuj się, codzienna porcja słuzbowych e-maili, bo statki na weekend się nie zatrzymują. A potem tradycyjnie nie było już na nic czasu, by zdążyć chociaż trochę pomóc tacie przy przygotowywaniu niedzielnego obiadu. Po posiłku i kawie zaś trzeba było powoli szykować się do wyjazdu.

Wyszedłem trochę wcześniej, ponieważ liczyłem, że spotkam kogoś z puszką na dworcu. Dwa razy zrobiłem jednak pętlę wokół budynku i wejśc na perony lecz bezskutecznie. W końcu za trzecim podejściem, kiedy już miałem iść do podstawionego pociągu spotkałem kwestującego w hallu chłopaka. Wrzuciłem datek i mam serduszko.

Trochę żałowałem, że mój pociąg odjeżdżał o 17:03, podczas gdy o 17:21 miał dojechac z Wrocławia specjalnie przystrojony i ponoć jedyny w Polsce pociąg WOŚP, ale nie miałem wyjścia. Po reorganizacjach komunikacja między najważniejszymi polskimi portami jest taka, że jeżeli nie wyjedzie się w jedną albo druga stronę około siedemnastej, to następna taka okazja trafi się dopiero ponad trzynaście godzin później, o wpół do siódmej nad ranem. Doświadczyłem tego w nocy z piątku na sobotę, kiedy to podobnie jak tydzień wczesniej znalazłem się na gdyńskim dworcu o trzeciej nad ranem, lecz tym razem zamiast pociągu zobaczyłem figę z makiem. „Podlasiak” okazał się byc bowiem pociągiem kursującym okresowo. No cóż, niewiedza kosztuje. Mogłem przecież wczśniej sprawdzić. Wróciłem do domu, przespałem się jeszcze trochę i po szóstej wybrałem sie po raz kolejny.

Żeby jednak nie wieszać psów na PKP tak do końca, muszę przyznać, że miłym zaskoczeniem był dla mnie t.zw. bilet podróżnika pozwalający na nieograniczona ilość przejazdów I klasą od godziny osiemnastej w piątek do szóstej rano w poniedziałek. Dzięki temu mogę za 95 złotych pojechać tam i z powrotem, a gdybym się uparł to i jeszcze gdzies na bok wyskoczyć. Niepodzianka polegała na tym, że do tej pory taki bilet był możliwy tylko w klasie II (60 zł). Promocja zdecydowanie wygrywa z kosztami paliwa samochodu na tej trasie, nie mówiąc już o tym, że zamiast skupiać się wyłącznie na prowadzeniu auta, można się zdrzemnąć lub poczytać gazetę. Czasowo wychodzi tez nieźle. Nieco ponad cztery i pół godziny jazdy pociągiem wobec pięciu samochodem. Gdyby tylko jeszcze komfort w wagonach był nieco większy, a już przynajmniej ogrzewanie zimą zapewnione…

Z okna pociągu obserwowałem Światełko do Nieba wysyłane ze Słupska. Kiedyś do spacerowego rytuału należało wyjście z dziećmi i odpalenie zimnych ogni na Wałach Chrobrego albo w okolicach Jasnych Błoni, ale takie widowisko gdzieś w srodku podróży ma również swój specyficzny urok.

Resztę obejrzałem (a właściwie wciąż oglądam) już w domu w Gdyni.

W telewizyjnych relacjach z całego kraju wyłania się obraz Polski owładniętej niezwykłym, ulicznym karnawałem. Polski pełnej uśmiechniętych ludzi, szczodrych darczyńców, wspaniałej młodzieży… Jurkowi Owsiakowi udała się rzecz niesamowita. Wokół jednej idei potrafił zjednoczyć niemal cały naród. Ta młodzież, przez wielu stetryczałych pryków uważana za zepsutą, tysiącami wyległa na ulice by po raz kolejny, nie zważając wesprzeć naszą ubogą służbę zdrowia. Lecz najwspanialsze jest to, że te stetryczałe pryki dorzucały się do puszek, donosiły rzeczy na licytacje lub w tych licytacjach brały udział. A pomiędzy tymi dwiema grupami ogromne rzesze szarych obywateli wrzucających czasem symboliczną złotówkę i biznesmani lekka ręką wydający tych złotówek setki tysięcy. Jedni wystawiają na licytacje drobne gadżety za kilkanaście czy klikadziesiąt złotych, inni darują rzeczy warte tysiące. Firmy prześcigają się w podpisywaniu czeków, inne fundują niezwykłe prezenty na licytacje, a jeszcze inne za darmo wspierają organizatorów. Jak Polska długa i szeroka trwa zbiórka pieniędzy, pełna zabawy, muzyki, tańców, pokazów. Karnawałowa kwesta z uśmiechem przesyłanym wszystkim przez wszystkich.

Oczywiście nie wszyscy są szczęśliwi i nie wszyscy podzielają entuzjazm Owsiaka i jego ludzi. Wszystkich zadowolić się jednak nie da. Zawsze pozostanie garstka frustratów. Przecież nawet święci przez wieli historii nie potrafili przekonać wszystkich. Może ta grupka pomstujących także jest potrzebna? Kijem Wisły nie zawrócą, a dzięki nim Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest jeszcze bardziej kolorowa.

„Przekażcie sobie znak pokoju” pada wezwanie podczas mszy świętych. WOŚP kojarzy mi się właśnie z takim znakiem przekazywanym sobie nawzajem od Odry po Bug i od Bałtyku po Tatry. I chociaż to taka „nowa, świecka tradycja”, to w odróżnieniu od tych wykpiwanych w „Misiu” prawdziwie wpisująca się w odwieczny klimat Bożego Narodzenia.

Finał WOŚP to jeden z tych dni, kiedy jestem szczególnie dumny, że jestem Polakiem.

 

  

Gdynia, 12.01.2009; 00:25 LT

 

Komentarze