Odkrycie sadzawki.

Ponieważ statek stoi po drugiej stronie zatoki, a ja nie mam środka transportu, przeniosłem się wczoraj z walizkami na burtę. Wygoda w pracy, bo jestem na miejscu, ale straciłem dostęp do internetu.

Nagłe cofnięcie wskazówek zegarka o dziewięć godzin nadal daje się we znaki. O siódmej wieczorem myslałem już tylko o położeniu się do łóżka. „Odleciałem” natychmiast, lecz za to o trzeciej nad ranem obudziłem się rześki. Dzięki temu mogłem spokojnie oddać się biurokracji. Odpowiedziałem na zaległą pocztę, napisałem kilka nowych listów, uaktualniłem terminarz. Potem w ramach relaksu posłuchałem paru nagrań, które uchowały sie w pamięci laptopa, a na koniec, również w ramach relaksu, zająłem się tym tekstem. Kiedy skończę, będę akurat mógł iść na śniadanie.

Jedyne, czego mi brakowało podczas dzisiejszego nocnego posiedzenia, to gorącej kawy. Miałem nawet na stoliku paczkę nieśmiertelnych, duńskich herbatników, które pieknie by się z nią komponowały, ale lenistwo nie pozwoliło mi na wędrówkę pięć pięter w dół, do pentry i z powrotem. Trochę za daleko jak na jeden marny kubeczek. Skusiłbym się gdyby chodziło o cały termos.

Wczoraj zauważyłem przy głównej (he, he, głównej – innej tu nie ma) ulicy wypozyczalnię kajaków. Ech, od razu rozmarzyłem się jakby to było fajnie pośmigać wśród skalistych wysepek, pobiwakować na odludziu. Jak do tej pory, dwa razy udało mi się nocować na bezludnej wyspie. Obydwie leżały na Jeziorze Jeziorak. Na drugiej byliśmy niemal prawdziwie odcięci od reszty świata wskutek sztormowego wiatru, który wędrówki kajakiem tego dnia czynił ryzykownymi. Nadal jednak kajaki nęcą mnie przede wszystkim możliwością wciśnięcia w najmniejsze akweny, kałuże niemalże. To jest dopiero żegluga! Nie zapomnę naszego lądowania w jedenj z wiosek gdzieś na Pojezierzu Lubuskim. Mapa wprowadziła nas w błąd, sugerując możliwość przedostania się z jednego jeziora na drugi system strumyków i rowów melioracyjnych. Posuwalismy się więc naprzód, najpierw burłacząc kajaki kamienistym potokiem, w którym wody było do pół łydki, a potem przez łąkę, rowem melioracyjnym, aż drogę zastąpił nam nasyp z szosą u góry. Pod nasypem ciek kontynuował swą drogę zamknięty w betonową rurę. Pchając kajaki przed sobą, na czworakach przeciskaliśmy się przez nią, uchylając co chwilę przed zwisającymi zewsząd pajęczynami. Rura długa nie była, więc po chwili byliśmy na drugiej stronie. Cóż za widok! Rów melioracyjny, a ściślej owa rura, kończyła się niewielką sadzawką zarośniętą gęsto trzcinami w miejscu, gdzie spodziewaliśmy się kontynuacji naszej drogi. W sadzawce tej pływało kilka kaczek, a na kilkumetrowej długości odcinku brzegu z piaskiem i trawą, bawiły się dzieci, z których jeden miał żagłówkę-zabawkę o egzotycznej nazwie „Florida”. Kaczki nie przejęły się naszym widokiem, natomiast dzieci jak najbardziej. Obstąpiły nas dookoła, kiedy pochylając się nad wyciągniętymi na brzeg kajakami, rozpoczęliśmy studiowanie mapy. Dorosli, jak to dorośli, nie są tak bezpośredni jak dzieci, lecz i oni nieśmiało zaczęli podchodzić, by obejrzeć zjawisko.

  Tutaj nigdy żadne kajaki nie przypłynęły – powiedział któryś z nich.

Mój Boże! Byliśmy może ze dwadzieścia kilometrów od najbliższego miasteczka, a poczulismy się niemal jak na wyprawie Kolumba. Dotarliśmy do miejsca, gdzie nikt inny przed nami nie dopłynął! Oto, korzystając z przerwy  jemy nasz obiad (przyrządzone naprędce kanapki) otoczeni grupa tubylców, z którą staramy się zadzierżgnąć przyjazne stosunki. Dzieci częstujemy cukierkami.

– Można przepłynąć tędy na tamto jezioro? – pokjazujemy na mapę.

– Tam? – tubylcy patrzą zdumieni…- Do jeziora jest cztery kilometry i żadnej wody nie ma! Tylko droga.

Nie było rady. Musieliśmy zawrócić. Porozmawialiśmy więc jeszcze chwilę, zjedliśmy kanapki i pożegnawszy się, zniknęliśmy w betonowej rurze. Kto wie, może do dzisiaj nikt inny tam nie dopłynął, a dziadkowie opowiadają wnukom historię o dziwnych przybyszach? Odkrywcą można być wszędzie. To tylko kwestia naszej wyobraźni.

Cowichan Bay, 20.02.2005

Komentarze