OD PORTU DO PORTU

Moja opowieść o wyjeździe do Chin zupełnie już zatraciła chronologię, a jeszcze bardziej aktualność. Zdarzenia sprzed tygodnia mieszają się z tymi sprzed trzech tygodni. Rzadko zaś mam czas, by napisać o tym co dzieje się w danej chwili. A ostatnie dni chociaż nie były już tak wyczerpujące fizycznie, to z okolei upłynęły pod znakiem zmiany miejsc.

Na wyspie Liuheng po zakończeniu negocjacji mieliśmy z moim współpracownikiem pojechać do Ningbo, skąd on dalej miał kontynuować swą podróż via Szanghaj do Polski, a ja do Nanjing na kolejny statek. Wystarczył jednak szybszy niż spodziewaliśmy się załadunek i otrzymałem informację, że muszę przyspieszyć swój wyjazd o dobę. Na szczęście ostateczną wysokość rachunku zdążyliśmy ustalić do wieczora, więc kolega pozostał do zakończenia formalności w dniu następnym, a ja wcześnie rano opuściłem wyspę. Stoczniowy krajobraz wolałem pamiętać taki, jaki był nocą, czysty i pełen świateł. Rano wyłazi szarość i bylejakość.

Do Nanjing agent zawiózł mnie samochodem. Podróż trwała siedem godzin, pomimo, że jechaliśmy autostradą. Kiedy przyglądałem się chińskim drogom, zazdrościłem, że u nas wciąż więcej się mówi niż buduje. I nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby podobne właśnie Chińczycy zbudowali nam przed Euro 2012. Tyle tylko, że chyba jakoś cicho na ten temat po wizycie premiera w Pekinie. A może tylko mi się zdaje?

Na dłuższą metę podróż z ominięciem miast, pomimo, że szybka i wygodna, staje się nudna. Jeżeli zaś doda się do tego zmęczenie i odpływ adrenaliny po zkończonym definitywnie remoncie, nie dziwi, że większą część tej jazdy przespałem.

Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy do Nanjing. Kiedy zjechaliśmy z autostrady mogłem znów przyglądać się poczynaniom chińskich kierowców, którzy czasem zachowują się na drodze tak, jakby grali w rosyjską ruletkę. Jazda pasem pod prąd gdy wszystkie w danym kierunku akurat są zajęte to niemal reguła. To, ze jadąc prosto, mój kierowca na skrzyzowaniach zajmował pas do lewoskrętu (bo to pozwalało mu wyprzedzić tych co jechali normalnie) to również praktyka nierzadka. Ci z przeciwka czynili podobnie, więc zazwyczaj trudno było dokładnie przewidzieć co wydarzy się po kolejnej zmianie swiateł. Na wszelki wypadek wszyscy trąbili na wszystkich i węzeł jakoś się rozładowywał. Nie zawsze się udaje, o czym w tym roku przekonał się jeden z naszych kolegów, którego auto zostało staranowane przez ciężarówkę jeszcze na terenie stoczni. Z połamanymi żebrami przeleżał czas jakiś w chińskim szpitalu. Miał szczęście, że siedząc na tylnym siedzeniu nie zapiął pasów. Dzięki temu siła uderzenia rzuciła nim o przeciwny bok auta i ogolnie połamała. Gdyby zapiął pasy, utknąłby w poważnie pogniecionej części samochodu ze skutkiem o wiele cięższym.

Chińczycy mają jakąś dziwną skłonność do przepychania się. Zauważyłem, że prawie nigdzie nikt nikomu nie ustępuje drogi. Być może stąd bierze się ich brawura na drogach. Oczekiwanie na wejście na dość długi i przede wszystkim wąski trap było zawsze bardzo irytujące. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby poczekać te kilka sekund, aż zejdzie czy wejdzie ktoś z przeciwnej strony. Czekałem w nieskończoność na próżno. A kiedy w końcu udawało się uchwycić moment gdy trap był pusty, to i tak zanim doszedłem do końca, ktoś pakował się bezeceremonialnie i zaczynała się przepychanka. Pewnego razu zostało mi do końa może ze cztery metry, kilka kroków zaledwie, gdy pojawił się Chińczyk z wielkim pakunkiem. Paczka była ciężka, ledwie ją mógł udźwignąć, a przy tym na tyle duża, że z trudem sam mieścił się na trapie. Oczywiście nie zaczekał ani chwili, bym zrobił te ostatnie cztery kroki i zostawił mu wolne przejście lecz wpakował się na trap. Nie było szans aby się wyminąć. Zwarliśmy się w jakimś dziwacznym klinczu, którego centralną część stanowił ów pakunek. Praw fizyki ominąć się nie da i skończone wymiary trapu stały się ślepą uliczką. Ktoś musiał ustąpić. Ja nie zamierzałem mając za sobą przemierzony prawie cały odcinek i koniec dosłownie na wyciągnięcie ręki. Chińczyk też nie cofnął się o te trzy kroki. Jakimś nadludzkim wysiłkiem podniósł paczkę na tyle wysoko, by móc oprzeć ją na poręczy i przesunąć nieco w bok. Tym samym zrobił mi niewielką szczelinę na przeciśnięcie się. Potem mógł ruszyć pod górę. Stracił więcej czasu i energii, niż gdyby po prostu na kilka sekund zatrzymał się przed trapem. Kierowcy postępują podobnie. Przepisy ruchu liczą się najmniej. Ciężarówki wymuszają pierwszeństwo na osobowych, te na skuterach, skutery na rowerach, a na samym dole tej drabiny znajduje się pieszy. Walka z niebezpieczną jazdą prowadzona jest perswazją. Widziałem coś w rodzaju gazetki ściennej w gablotach na jednym z postojów na autostradzie. Oprócz kilku rysunków przedstawiających pożądane zachowania, znadowało się kilka zdjęć obrazujących skutki. Zdjęć bardzo realistycznych i wstrząsających. Nie mogę zapomnieć widoku małego chłopca w krótkich spodenkach leżącego w kałuży krwi, wgniecionego w asfalt kołem potężnej ciężarówki. Spod koła wystawały jedynie te spodenki i nogi. Fotografie ( i ta, i inne) przedstawiają wypadek z bliska i z detalami. Nie wyobrażam sobie takich publikacji w naszej części świata, ale jak widać co kraj to obyczaj.

Po formalnościach w Immigration Office w Nanjing, na statek dotarłem prosto na kolację. Jeszcze przed śniadaniem zaś rzuciliśmy cumy odpływając do Lianyungang.

Najpierw czekała nas doba jazdy po rzece. Jak zwykle ogromne wrażenie robi ruch na Jangcy. Nie wiem czy nie jest to najbradziej ruchliwa wodna arteria na świecie. Wygląda tak, jakby wszystlko co unosi sie na wodzie i potrafi przewieźć cokolwiek, ruszyło na ten szlak. Można też natknąć się na prawdziwe barkowe pociągi jak ten na zdjęciu zestaw dziesięciu barek wypełnionych węglem, ciągniętych z mozołem przez cztery holowniki.

Najprzyjemniejszy jednak był spokój po wyjściu na otwarte wody. Zbiegło się to także z początkiem weekendu. Nie miałem już tak wiele obowiązków jak jeszcze kilka dni wcześniej, maile nie przychodziły, wiec mogłem wreszcie wyjść na pokład spokojnie, by w wyciszeniu i bez pośpiechu pogapić się na zachód słońca.

W Lianyungang zaś zamknąłem raport z wizyty, spakowalem walizki i znów wsiadłem do samochodu, by ruszyć dalej na północ, do Qingdao, gdzie znów miałem spotkać się ze stakiem, który opusciłem niedawno po stoczniowym remoncie. Dojechałem tu wczoraj , a dziś w porannej mgle opuściliśmy port, biorąc kurs na Tajwan.


Morze Wschodniochińskie, 25.11.2008, 23:55 LT

Komentarze