OBRONA PRZED PIRATAMI

Jak już wcześniej wspomniałem jednym z alarmów ćwiczonych regularnie jest obrona przed piratami. Piracki fach nie odszedł w przeszłość jak stare żaglowce. Wciąż ma się nieźle i wygląda na to, że jeszcze długo będzie przynosić profity.

Przez lata za centrum nowoczesnego piractwa uważano rejon Indonezji i Cieśniny Malakka. Zapewne i z tego powodu światowe centrum zwalczania tego procederu za siedzibę wybrało sobie stolicę Malezji, Kuala Lumpur. Tam powinno zgłaszać się wszystkie przypadki bandyckich ataków na morzu.

Piractwo tam było na tyle powszechne, że stosowano wzmocnione wachty, podejrzane jednostki oświetlano silnymi reflektorami, a w pogotowiu były węże przeciwpożarowe, z których strumieniem wody przeganiano intruzów. Sam miałem okazję zaliczyć dwukrotnie spotkanie z płynącymi w zaciemnieniu kutrami, które podejrzanie blisko zbliżyły się do nas, ale oświetlone i wywołane przez radio oddaliły się. Oczywiście mogły to być zwykłe stateczki, ale tego trudno dowiedzieć się bez sprawdzenia.

Generalnie jednak idea ich ataków była taka, że wykorzystywali zaskoczenie załóg, atakując najczęsciej w nocy i rabując dobytek marynarzy oraz przeważnie zawartość sejfu kapitana. Unikali jednak kłopotów i zazwyczaj jeżeli byli zauważeni, rezygnowali z ataku.

Bieda i związane z nią stosunkowo niewielkie potrzeby tamtej ludności determinowały charakter piractwa. Niewielkie łodzie, zadowolenie się każdym, nawet stosunkowo niewielkim łupem. Podobnie było w Brazylii, gdzie statki były atakowane zazwyczaj podczas postoju na kotwicy.

Gorzej u wybrzeży Nigerii. Tam trzeba było uciekać na odległość co najmniej kilkunatu mil od brzegu, by nie być tym „na pierwszej linii”, najbardziej narażonym na nocny atak. Okazuje się, że im wieksza bieda, im wieksza beznadzieja i im większa anarchia, tym metody brutalniejsze i na szerszą skalę. Dlatego właśnie srodek cięzkości morskich rozbojów gwałtownie przesunął się ku wybrzeżom Afryki – najbardziej zacofanemu kontynentowi, gdzie nie tyle rządy rzadzą, co lokalni bonzowie, a liczy się jedynie przemoc i kto więcej potrafi zrabować.

Przygnębiający jest obraz tego kontynentu w „Hebanie” Kapuścińskiego. Od pełnych nadziei lat sześćdziesiątych, kiedy opuszczone dopiero co przez kolonialne społeczności i rządy kraje trzymały się nieźle niejako siłą inercji, po kompletną ruinę i zupełny brak perspektyw pod koniec XX wieku, gdzie rozkradziono już niemal wszystko co dało się ukraść, a rak korupcji powodował, że niemal nikt nie myślał poważnie o jakimkolwiek impulsie do rozwoju, lecz zastanawiał się przede wszystkim jak zapełnić własne kieszenie.

Piractwo w rejonie Zatoki Adeńskiej zaczęło nekać światową żeglugę już na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Początkowo miało charakter polityczny (Front Wyzwolenia Erytrei), ale poniewaz prawdopodobnie udawało się też brać okup w żywej gotówce, napastnicy stawali się coraz bardziej zuchwali. Już nie osobiste rzeczy marynarzy czy sejf kapitana ich interesował, lecz całe statki. Zaczęto więc coraz szerszym łukiem omijac te wody, chociaż Morze Czerwone zwężające się w tym miejscu do Cieśniny Bab el Mandeb (nomen omen: Wrota Piekieł) z gumy przecież nie było. Wreszcie jak wszędzie w ciemnych interesach znalazł się ktoś, kto pojedyńcze epizody potrafił przemienić w całą gałąź gospodarki. Zaczęto porywać statki, by ich nie ograbiać, lecz używać jako baz dla mniejszych jednostek i już nie szabrować przy brzegu, lecz atakować bezkarnie na otwartych wodach oceanu. A że okupy były coraz większe, więc i możliwości bandytów rosły. To już nie był bosy Azjata wspinający się z niewielkiego kutra po zwisającej na burcie linie, dzierżąc w zębach nóż, ewentualnie za pasem maczetę lub w najgorszym wypadku na postrach kałasznikowa. Dziś to niemal armia ze statkami bazami, speed boatami, nowoczesną techniką zarówno nawigacyjną jak i wojskową. A rejon wschodniej Afryki coraz bardziej przypomina strefę wojenną. Patrolowany jest on przez okręty wojenne krajów, które próbuja przywrócić tam porządek, lecz na razie o zwycięstwie prawa nikt nawet nie wspomina.

„Mój” statek, który przejmowałem w Katarze płynął do Mozambiku. Musieli tak wytyczyć rutę, że podróż trwała o dwie doby dłużej. Wszystko po to, by ominąć niebezpieczny rejon. Jaki to rejon? Oto mapka z oficjalnej strony wojskowej koalicji krajów patrolujących ten region.

Sześćset mil! Dopiero ponad tysiąc sto kilometrów od wybrzeży kontynentu zaczyna się strefa uznawana za bezpieczną dla żeglugi.

W samej Zatoce Adeńskiej statki poruszają się jak za czasów II Wojny Światowej: w konwojach pod ochroną okretów wojennych. Wyznaczone są specjalne korytarze (ich przebieg podają odpowiednie komunikaty) gdzie siły koalicji gwarantują bezpieczeństwo pod warunkiem, że statek na czas stawi się w konwoju i będzie płynąć z zalecaną prędkością.

Ci, którzy nie skorzystają z konwoju, bronią się w inny sposób, płynąc nierzadko w zaciemnieniu, jak na wojnie.

Miałem niedawno okazję przeglądać fragment raportu ze statku który płynął przez Zatokę Adeńską. To relacja niemal jak z frontu.

Załoga zamknięta w nadbudówce. Nikt nie ma prawa wychodzic na pokład. W bulajach na dolnych pietrach nadbudówki wspawane kraty uniemozliwiające napastnikom wtargnięcie do środka. Wszystko zaryglowane od wewnątrz. Przygotowany zapas wody, żywności, lekarstw w bezpiecznym przed bezpośrednim atakiem miejscu zbiórki załogi. Hasła do weryfikacji wzajemnej komunikacji.

Wzmocnione wachty na mostku. Wachtowi w kamizelkach kuloodpornych i hełmach, w nocy używający noktowizorów.

Na pokladach i w przejściach zasieki z drutu kolczastego

Wzdłuż burt na zwenątrz wystający drut kolczasty pod napięciem 440V. A na przejście przez najbardziej niebezpieczny obszar na statek przybyła uzbrojona drużyna ochraniająca mająca w swym składzie również lekarza.

Przepłynęli bezpiecznie.

Odnoszę jednak wrażenie, że przykład wschodniej Afryki może stac się zaraźliwy, a światowy kryzys tę zarazę może przyspieszyć.

Atlantyk, 27.02.2008; 21:25 LT

Komentarze