Przypomina mi się intryga z „Misia”, w której Ryszard Ochódzki zostawiając w domu zamroczonego sobowtóra udaje się do Londynu i wraca zanim tamten dojdzie do siebie po tej ich wódce „na myszach” odnajdując po czasie stempel w paszporcie z podróży, której nie pamięta.
Ja wczoraj podążyłem jego sposobem, tyle że do Rotterdamu.
Pojechać, porozmawiać w sprawach służbowych i wrócić. Aż nie chce się wierzyć, że służbowy lunch jadłem w restauracji w parku pod Euromasztem. W normalnych warunkach ażby się prosiło wjechać na górę, zobaczyć przynajmniej panoramę miasta. Tym razem nawet zdjęcia nie zrobiłem. Jedyne fotki to to te z lotnisk.
Wsiadłem o świcie w Gdańsku do niewielkiego samolotu SAS-u.
Słońce przywitało nas już w powietrzu.
Kilkadziesiąt minut później przelecieliśmy nad słynnym mostem nas Cieśniną Sund podchodząc do lądowania w Kopenhadze.
Przy okazji można było zobaczyć jak w pewnym momencie trasa pomiędzy Danią a Szwecją się „urywa”. Po prostu dalej biegnie tunelem pod wodą.
Z Kopenhagi poleciałem do Amsterdamu, skąd dalej samochodem na miejsce spotkania w Rotterdamie. Powrót tą trasą samą. Zmierzch jeszcze w Amsterdamie.
W Kopenhadze już ciemności,
A w Gdańsku wylądowałem kwadrans przed północą. W sam raz aby się przespać i rano pójść do pracy jakd gdyby nigdy nic…
Gdańsk; 06.09.2012; 07:25 LT