O PÓŁNOCY W PARYŻU

„Najbardziej kasowa komedia” – tak reklamuje się ten film. Nie wiem czy chodzi o najbardziej kasową komedię roku, dziesięciolecia, najbardziej kasową w dorobku Allena, czy jeszcze jakąś inną? Przypomina mi się scena z „Misia”, w której prezes klubu sportowego „Tęcza” przynosi ministrowi puchar dla wnuka:

Miś: Taki przyniosłem. Ooo!

Minister: To dla mojego wnuka. Chłopak się garnie do sportu. Niech ma na zachętę.

Miś: Właśnie, nie bardzo wiedziałem co on uprawia, więc taki napis jest może… nie taki bardzo…

Minister: Nic nie uprawia. Chodzi własnie o zachętę. A co napisałeś?

Miś: Eeee, napisałem tam: "Markowi Złotnickiemu za zajęcie pierwszego miejsca.

No właśnie. Pierwsze  miejsce i już. Po co zawracać sobie głowę szczegółami? Jeżeli wszędzie czyta się w reklamach, że to najbardziej kasowy film, z dużym prawopodobieństwem można przyjąć, że będzie akurat odwrotnie. Hasło jednak działa i kiedy we wtorek rano chciałem kupić bilety do „Heliosa” na 19:15, wolny był tylko pierwszy rząd. W „Multikinie” było łatwiej, ale tam również w końcu sala była pełna. Samonakręcająca się akcja? Widzowie wierzą, że reklama mówi prawdę, więc idą zwabieni magią nazwiska Allena oraz francuskiej stolicy. Zapełniając salę uwiarygadniają tym samym słowa sloganu, więc nic zarzucić mu nie można

A przecież tyle świetnych komedii nakręcił Woody Allen… O ostatnim jego filmie natomiast można powiedzieć wszystko za wyjątkiem tego, że jest to swietna komedia. Cóż to za komedia, na której widz parę razy uśmiecha się półgębkiem, a jeszcze kilka razy zaśmieje się szczerze, chociaż niezbyt głośno. Nie do takiej zabawy przyzwyczaił nas słynny reżyser…

I w tym cały szkopuł. Utarło się bowiem, że jeżeli Woody Allen coś nakręci, to na pewno jest to komedia. Ten człowiek ma niezwykły dar pisania zabawnych, pseudofilozoficznych dialogów. Uwielbiam jego poczucie humoru, które w ostatnich kilku obrazach najpełniej rozbłysło w „Co nas kręci, co nas podnieca”. Tam uśmiałem się do łez.

Dajmy jednak odetchnąć facetowi. Czy musi zawsze pisać do smiechu? Czy nie może w chwili wytchnienia odpuścić sobie rolę błazna i przekazać coś odrobinę poważniej? „O północy w Paryżu” jest zabawną, lekką opowieścią, ale raczej nie upierałbym się by szeregować ten film jako komedię. Wyrządza mu się tym krzywdę, bo co jak co, ale jako komedia to on na pewno się nie obroni. Dziś walą na niego tłumy, a w grudniu już nikt nie będzie o takiej komedii pamiętać. Owszem jest tam trochę zabawnych dialogów, ale o wiele więcej pojawia się na przykład w „Świecie według Garpa”, a wcale nie uważam, że jest to film nakręcony by śmieszyć. Podobnie pełen nostalgii, czasem wesoły, a momentami wręcz przejmująco smutny obraz Woody Allena „Złote czasy radia” zaszufladkowano, a jakże, również jako komedię.

„O północy w Paryżu” będzie ogladac się doskonale, gdy nie będzie się czekać niecierpliwie na kolejne gagi, lecz da się ponieść opowiedzianej z lekkością historii dotykającej rozmaitych, oczywistych prawd życiowych…

Para narzeczonych krótko przed swoim ślubem przybywa do Paryża. To ma być coś w rodzaju przedsmaku miodowego miesiąca. On jest pisarzem, który (według narzeczonej) przechodzi kryzys twórczy. Poszukuje w Paryżu inspiracji, weny. Raczej nie jest z tych ludzi, dla których istotne są dobra materialne. Nie przywiązuje wagi do metki oraz ceny na rzeczach, które kupuje. Nie biega też po wszystkich muzeach  i koncertach by pozaliczać wszystkie atrakcje, ale potrafi zachwycić się deszczem. Zjawiskowo piękna narzeczona twardo stąpa po ziemi i przez pierwszą część filmu człowiek zastanawia się jak to możliwe, że tych dwoje w ogóle zeszło się jakoś i wytrwali aż do slubu (no, prawie do ślubu). Niespodziewanie w tym samym miejscu pojawia się inna para, której męski osobnik to ekspert od wszystkiego. Bez cienia ironii. To człowiek, który rzeczywiście posiada głęboką wiedzę i doskonale zna się zarówno na winie jak i na rzeźbach Rodina. Jest tak doskonały, że aż irytujący.


Tacy mężczyźni potrafią jednak swoją osobowością zawładnąć duszą niejednej kobiety, a piękna narzeczona głównego bohatera podkochwała się w czasach szkolnych w owym erudycie. Zdominowane przez wszystkowiedzącego towarzystwo nie jest atrakcyjne dla Gila, który pozostawia swoją dziewczynę na tańcach z obiektem westchnień, a sam rusza na nocny spacer po mieście. Nagle odkrywa niezwykły świat lat dwudziestych. Spotyka Hemingwaya, Picassa, a przede wszystkim muzę i modelkę tamtego malarza, Adrianę, z którą poznaje tamten Paryż.

W penwym momencie, ktoś z tamtych ludzi, oceniając powieść Gila jako bardzo dobrą, dodaje że nie powinien twardo trzymać się rzeczywistości, lecz popuścić wodze fantazji. No własnie. Więcej fanatazji! To jedna z prawd objawionych. W filmie Allena wszystko jest możliwe, bo reżyser nie przejmuje się realiami. Puszcza do nas oko, a my bez zbędnych ceregieli akceptujemy narzucone reguły gry. Podaje się fanatzji także Gil i jego powieść zbliża się dzięki temu do doskonałości. Może warto wpuścić ją i do naszego życia?

Dla pisarza Paryż lat dwudziestych jest najpiękniejszym z miast. Uważa, ze następne pokolenia i to co zrobiły ze światem oraz ze swoim życiem, nie zasługują na szacunek. Gil jest w tamtym Paryżu jedynie gościem. Adriana żyje tam na stałe, lecz jej obiektem westchnień jest Belle Epoque. To co wydarzyło się później i ludzie, którzy jej rzeczywistość kreowali, nie byli warci uwagi.

Pewnej nocy Adriana i Gil zostają przeniesieni właśnie w tamten czas i okazuje się, że spotkani tam Gauguin, Cezanne czy Toulouse Lautrec uważają iż w Belle Epoque żyje się fatalnie i nie ma to jak renesans.

Kolejna znana prawda, że „cudze chwalicie…” Własne czasy, własne miasto zawsze wydają się znacznie mniej ciekawe od tych powszechnie znanych i uznanych.

Gil nawet jesli w naszych czasach przebywa ze swoją narzeczoną, to tak naprawdę z nią już nie jest. Ona jeszcze tego nie rozumie. Jej apodyktyczny charakter nie dopuszcza do siebie myśli, że przyszły małżonek może mieć odmienne potrzeby i na dodatek mieć czelność by je artykułować. Pisarz rozstanie się także z Adrianą, bo dla obojga ważna jest dopiero co odkryta możliwość realizacji swoich marzeń, a te największe niestety się nie pokrywają. Kiedy samotny, lecz wolny tuła się po Paryżu nie bardzo orientując się czego i gdzie szukać, spotyka dziewczynę, z którą pójdą w noc i deszcz, bo przecież to magiczne miasto najpiękniejsze jest w deszczu.

Ktoś kiedyś napisał, że „Twoim prawdziwym obowiązkiem jest ocalić własne marzenia”. O tym także jest ten film. Gil był blisko ich utraty. Kiedy otworzył oczy i zawalczył o nie, los, albo jak kto woli Bóg pozwolił mu pójść w deszcz u boku bratniej duszy. Piękne przesłanie, które odebrałem bardzo osobiście, bo przecież też kiedyś zakopałem głęboko swoje ideały, a kiedy wolny mogłem znów je odkurzać, po latach na gdyńskim bulwarze objawił się Mój Anioł

Gdynia, 01.09.2011; 01:00 LT

Komentarze