I znów jestem w Gdyni. Zmierzchało już, kiedy wczoraj opuszczałem Szczecin. Trasa Zamkowa, pomimo gromów sypanych na jej pomysłodawców zachwyca mnie za każdym razem ilekroć wjeżdżam do miasta, a nawet kiedy je opuszczam. Mozna się zżymać na gwałt na zrównanej z ziemią podczas wojny starówce, której trasa odebrała znaczną część terytorium, ale trudno nie zgodzic się, że wjazd pomiędzy wzgórzami z Zamkiem Książąt Pomorskich po jednej, a Wałami Chrobrego po drugiej stronie, z basenami portowymi i pełnomorskimi statkami, które prawie, ze można dotknąć, z katedrą nieco w bok od zamku, z barkami stojącymi w pęczkach na Odrze, jest niezwykle malowniczy.
Jak zwykle zaopatrzyłem się w płyty na drogę, by miec co słuchać podczas „dziur radiowych”. Dziury radiowe to okresy, w których moje ulubione rozgłośnie nie nadają audycji, które mnie interesują.
Jednak zaległości w rozmowach miałem takie, że zestaw słuchawkowy zwrócił mi się wczoraj po wielokroć. Pierwszy telefon zadzwonił jeszcze na Trasie Zamkowej, a potem już szło. Zakończyłem ów maraton rozmową z Aniołem, kiedy około sześćdziesięciu kilometrów dzieliło mnie od Koszalina, czyli półmetka trasy. Postój na kawę zaplanowałem sobie w Słupsku, więc potem przeleciałem po ulubionych kawałkach T-Love, a następnie sięgnąłem po wydobytą z wykopalisk płytę Macieja Zembatego z jego interpretacjami piosenek Cohena. Nie słuchałem jej chyba z rok. Obawiałem się, czy nie sprowadzi na mnie sennego nastroju, ale nie! To była prawdziwa uczta. „Słynnego, niebieskiego prochowca” mógłbym słuchac w nieskończoność, podobnie jak „Dance me to the end of love”, ale w ekstazę wprowadzało mnie jego wyśpiewywane do parnerki pytanie czy pokaże mu „swe nagie ciało”. To był dobry utwór na wprowadzenie do „trójkowej” audycji z Marią Peszek w roli głównej. Audycja kręciła sie wokół płyty „Maria-Awaria” i jej ksiązkowym towarzyszem „Bezwstydnikiem”. Z powodu Zembatego-Cohena na początku oraz przyjazdu do Słupska na końcu nie wysłuchałem tego programu w całości. Znam więc tylko dwie posenki z owego krążka. Muszę przyznać jednak, że obydwa wzbudziły moją sympatię i jeśli mi do weekendu nie przejdzie, to pewnie wybiore się w końcu do empiku by zakupic i wysłuchać oraz przeczytać w całości. Nie są to wielkie teksty. Pod względem literackim pozstawiają z pewnością wiele do życzenia, ale może taka była intencja autorki? Te prościutkie wierszyki są jednak bardzo nastrojowo zaśpiewane, a traktują o rzeczach miłych chyba wszystkim, poza tymi, ktorzy lubią się samobiczować. Tych jednak raczej trudno zadowolić. Seks, bo o nim mowa, jest z jednej strony podany niemalże bezwstydnie „kawa na ławę”, a z drugiej staje się przedmiotem słownej zabawy okraszonej nastrojowym głosem piosenkarki i spokojną muzyką. Z tych dwóch, które poznałem szczególnie podoba mi się to wyznanie, że piosenkarka „lubi być kurą domową”, w niedzielę rozbierać się do rosołu i podawać ukochanemu pierś z tego rosołu wprost do ust. Tyle rozmaitych skojarzeń z jedną kurką, układających się w sympatyczną, żartem opowiedzianą historię o seksie w niedzielene popołudnie (bo to chyba popołudnie i niedziela skoro rosół?). Trochę mi ten utwór przypominał piosenki-żarciki Osieckiej pisane dla Maryli Rodowicz obok poważnych, nieśmiertelnych hitów typu „Niech zyje bal”.
Do domu dojechałem krótko po północy. Drobna chwila dla komputera i poszedłem spać. Wspominam o tym komputerze, bo zbiegło się w nim kilka nawiązujących do bloga spraw. Oto niemal jednocześnie otrzymuję link do bloga opisującego mój związek z Aniołem oraz e-mail bardzo prywatny na ten sam temat. Jeden zwraca uwagę na piekną atmosferę i potrzebę pielęgnowania miłości, a drugi na… niebezpieczeństwa z tym związane, gdy spojrzeć na to z innej niż ziemska i doczesna perspektywy. I chociaż nie ze wsyzstkim sie zgadzam, to nie dlatego, że autor nie miał racji. Może nawet moje argumenty byłyby słabsze. Ale ja jakoś nie moge dopatrzyć się zła w tym co robię.Gdyby nie było tego związku, nic wokół by sie nie zmieniło, poza tym, że ja dalej byłbym sam. Jakoś nauczony o dobroci i miłosierdziu Pana Boga, nie pitrafię wyobrazic go sobie jako buchaltera bezdusznie egzekwującego przepisy, w oderwaniu od kontekstu. Tym się, mam nadzieję, różni sąd boski od ziemskiego, że potrafi wznieść się ponad pragrafy i ocenić po prostu czyjeś sumienie. Długi temat do dyskusji i zarazem kolejny przykład na rozmaitość ocen w zależności od punktu widzenia.
Inny fragment Mojej Szuflady trafił do… Wikipedii. I chociaż nie jest to nic wielkiego, bo każdy może tam wkleić, co mu sie podoba, to jednak mile łechce człowieczą próżność.
Miało byc jeszcze rozwinięcie tego wątku, ale nie dam rady. Co chwile przysypiam przed komputerem. Lepiej położę się teraz, by nie przysypiać rano w pracy.
Gdynia, 25.09.2008, 00:45 LT