O CZASIE, TORCIE I BŁOCIE

We wtorkowy wieczór 1 grudnia opuścilismy kotwicowisko Puerto Prodeco.

  

  

Jak dobrze pójdzie to w niedzielę wieczorem będziemy na miejscu. Spokojna droga przez Morze Karaibskie, a gdy minęliśmy Kubę oraz Wyspy Bahama, Atlantyk również przywitał nas łaskawie.

Piąty grudnia. Znów, jak to się często zdarza w mojej profesji, mogę zaśpiewać za Stachurą: „dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny”. Ileż to już ich spędzonych na morzu?

Gdyby odnieść mój wiek do jakiejś średniej długości życia i przedstawić go w skali jednego roku, to mógłbym powiedzieć, że powoli kończy się lato. Ostatnie dni sierpnia, ostatnie prawdziwie gorące promienie słońca. Potem zacznie się coraz chłodniej i szarzej, chociaż i tak jeszcze kolorowa złota i ciepła czasami jesień gdzieś na hozyzoncie, zanim zaczną się szarugi listopada, błoto i suche, pozbawione liści konary drzew, oraz mroźny grudzień, który oby nie stał się alegorią mojego stanu ducha niczym dzień zimowy przegrywający z coraz bardziej zaborczą nocą. Na takiej osi życia wyobrażam sobie ostatnie dni grudnia jak Boże Narodzenie, gdy po adwencie chorób i dolegliwości starczego okresu życia, przychodzi pogodzenie z losem, bo przecież wszystko ma swój kres. Czuje się, że wszystko zostało przeżyte. „Moja piesenka spieta” jak mówią Rosjanie (moja piosenka została wyśpiewana). Wiedząc, że nic już się nie musi, odpoczywa się, podsumowuje ów czas, który został za plecami i przygotowuje powoli na nadejście Nowego Roku, który pozostaje największą, niezbadaną tajemnicą.

Widząc jak błyskawicznie przelatują kolejne lata, zastanawiam się nieraz nad relatywnym poczuciu czasu. Nie nad jakąś tam einsteinowską teorią względności tłumaczącą, że podczas podróży międzygwiezdnych ulega on spowolnieniu, lecz na nad zwykłym, ludzkim odczuwaniu. Pamiętam, że rok w czasach dzieciństwa rok to była niemal cała wieczność. Czekało się na zimę, na choinkę, a będąc starszym na wakacje. Kiedy zaczynałem naukę w ośmioletniej wówczas podstawówce, te osiem lat to był taki szmat czasu, że wydawało mi się prawie niemożliwośćią dotrwać do jego końca. Nieco później, gdy zacząłem się interesować sportem, namiętnie oglądałem transmisje z mistrzostw świata w piłce nożnej w 1974 roku. Miałem wtedy niecałe dwanaście lat. Pamiętałem wyniki meczów wszystkich drużyn. Wyobrażałem sobie jak będzie za cztery lata na kolejnych mistrzostwach w Argentynie. Myślałem: będę mieć wtedy szesnaście lat, prawie dorosły! Następnych i siebie jako dwudziestolatka już nie ogarniałem swoją wyobraźnią. To był jakiś zupełnie nieznany mi mężczyzna. Przez lata, mimo, że moje zamiłowanie do piłki nie osłabło, kolejne turnieje mieszały mi się ze sobą i dziś miałbym problemy z wymienieniem chociażby ich uczestników, nie wspominając już o wynikach meczów.

Cztery lata w liceum, mimo, że to aż połowa okresu podstawówki, przeleciały nie wiadomo kiedy. Studia jeszcze szybciej.

Czas nauki to jednak było ciągle jakieś odliczanie. Klasa piersza, czwarta, siódma, rok studiow trzeci, piąty… Każdy rok dawał się wyraźnie odróżnić. Po rozpoczęciu pracy te granice zaczęły się zacierać, a czas przyspieszył jeszcze bardziej. Coraz częściej zdarzało się, że niektórym wydarzeniom odgrzebywanym z pamięci trudno było przypisać dokładną datę. Mówiąc dokładną nie mam wcale na mysli dnia i miesiąca, lecz rok przynajmniej. Wydawało mi się, że ma to związek z moim pływaniem, że to kolejne rejsy sprawiają iż czas „przecieka” między palcami. Kiedy zacząłem pracować na obecnym stanowisku i więcej czasu spędzać w biurze, czas jednak przyspieszył jeszcze bardziej. Wieczne napięcie, wieczne gonienie terminów, sprawiają, że tygodnie i miesiące przelatują już nie szybko, ale wręcz błyskawicznie.

Zaskoczyła mnie załoga. Na porannej kawie pojawił się tort urodzinowy. Miłe, że im się chciało. Nie zawsze tak bywa.

Tort to taka chwila oderwania się od rzeczywistości. Dla nas ostatnio przebiegającej pod znakiem sporządzania specyfikacji na pięcioletni remont planowany na początku przyszłego roku. Znów „ulubione” wędrówki po zakamarkach kadłuba, przeciskanie się przez niezliczone otwory labiryntów podwójnego dna, by zweryfikować stan stali i wytypować ewentualne fragmenty do wymiany na stoczni.

  

Pomimo wentylacji w zbiornikach utrzymuje się duża wilgotność. W połączeniu z temperaturą tropików czyni to taką wycieczkę znacznie lepszym środkiem napotnym niz sauna. Juz po sprawdzeniu jednego jesteśmy mokrzy, a po następnych ciężkie, przyklejone do ciała kombinezony można wyżymać. W chwilach przerwy butelkę wody mineralnej mozna wchłonąć szybko bez specjalnego wysiłku.

  

A potem kolejny i kolejny, taplanie się w błocie. Niesamowite jak wiele mułu niosą ze sobą rzeki. Przepływa z nurtem tysiące kilometrów, a potem, znalzłszy się w zbiorniku, pozbawiona energii gęsta maź osadza się na dnie i za nic nie daje się wypłukać.

Wychodzimy umorusani w tym błocie niczym uczestnicy pamiętnego Woodstock, tyle tylko, że okoliczności jakby mniej przyjemne.

Atlantyk, 05.12.2009; 23:00 LT

Komentarze