Wewnątrz, oprócz sklepów z pamiątkami, były też stanowiska z komputerami (zdecydowanie taniej niż na lotnisku w Chicago) więc nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by nie sporządzić stamtąd jakiejś krótkiej notatki do bloga. Przy stoisku z pamiątkami zrobiłem dobry uczynek. Dwoje Japończyków kupiło takie same albumy. Sprzedawca, murzyn, zapytał czy płacą razem czy osobno? Japończycy chyba zrozumieli w jakiś sposób jego pytanie, ale ponieważ władali tylko językiem japońskim, w taim mu odpowiedzieli, wspierając się gestami migowymi. Głupi by zrozumiał. Pan za ladą jednak żądał jednak klarownej odpowiedzi, najlepiej pełnym zdaniem, zrozumiałą angielszczyzną. Japończycy znów powiedzieli cos po swojemu i pokazali gestem, że chcą zapłacić za obydwa albumy razem. Murzyn jednak był nieugięty. W koncu zlitowałem się i powiedziałem, że chcą płacić za dwa razem. Uff! Zapłacili, sprzedawca wrzucił obydwa do reklamówki, pieniądze skasował i sprawa wydawała się załatwiona. Para jednak poszeptała coś na boku – najwyraźniej byli tylko przyjaciółmi i pomimo wspólnego rachunku, każde zabrało albumik do swojego bagażu, lecz chcieli dostać jeszcze jedną plastikową torebkę z napisem Empire State Building. Zwykłą reklamówke. No i znów się zaczęło. Pokazują dwie książeczki, a potem na torebkę, że jest tylko jedna, ale beznadzieja – sprzedawca nie ma obowiązku znać języka migowego. Włączam się wiec po raz kolejny.
– They want one more bag – informuję murzyna.
– No, no, no! – krzyknął tamten, jakby turyści chcieli mu co najmniej obrabować sklep – We don’t give any extra bags!
Japończycy już z samej artykulacji komunikatu zorientowali się, że przeholowali, spuścili uszy po sobie i wycofali się w kąt. Zauważyłem po chwili, jak dzielą się zakupem: kobieta wzieła swój album i reklamówkę, a mężczyzna goły album wrzucił do swojej torby podręcznej.
– Dlaczego nie dałeś im tej torebki? Płacili razem, ale kupowali oddzielnie. Gdyby płacili oddzielnie musiałbyś zapakować je osobno – zapytałem sprzedawcę. Na moment go zatkało i po chwili najwyraźniej zrozumiał, że to rzeczywiscie żadne nadużycie i z pewnoscią nie doprowadzi do bankructwa. Roześmiał się od ucha do ucha niczym Eddie Murphy i zawołał na Japończyków. Dał im torebkę (o jeden rozmiar mniejszą – widocznie nie przekonałem go do końca). Jakaż to była radość! Azjaci najwyraźniej zrozumieli, że otrzymali ją za moim wstawiennictwem i zaczęli mi się kłaniać
– Sen-kju, sen-kju! – powtarzali przy każdym ukłonie, dodając na koniec coś po japońsku.
– Nie ma za co! – odpowiadałem z uśmiechem i kłaniałem się także, przypominając sobie czasy, gdy pływałem na Daleki Wschód.
Na koniec wszyscy wszystkim się kłaniali (bo okazało się, że tych dwoje to część wycieczkowej grupy, która właśnie weszła z tarasu i stała się świadkiem sukcesu). Z tego wszystkiego pokłoniłem się w końcu i murzynowi, ale bez wzajemności.
Potem zjazd na dół i szybka pizza w barze obok wind, bo ssało mnie już niemiłosiernie. Było po siedemnastej i wiedziałem, że już nie zdążę zaliczyć ani Brooklyn Bridge ani WTC Site, więc postanowiłem przynajmniej rzucić okiem na pobliski Times Square. Po drodze spełniłem drugi dobry uczynek kiedy jakaś Amerykanka zapytała mnie jak dość do Piątej Alei? Odpowiedziałem, że idzie akurat w przeciwną stronę, więc musi zawrócić. Ależ mnie podbudowała ta sytuacja! Oto jestem od dwóch godzin w Nowym Jorku i już tłumaczę miejscowym jak dokąd dojść. Co to znaczy mieć ze soba plan miasta! Nowojorczycy jednak mi się nie odwdzięczyli. W drodze powrotnej, w chwili zwątpienia czy wsiadłem do dobrego składu metra, moje pytanie czy pociag ten jedzie w kierunku Jamaica Center (stacja końcowa linii E) pozostało bez odpowiedzi. Pytałem więc prościej – czy jedzie w kierunku lotniska JFK – i też to samo, nikt nie wie. A zagadywałem kilka osób, w tym faceta, w dobrym płaszczu, i garniturze, chyba więc wyształconego. W końcu postanowiłem rozłożyć w tłoku plan miasta raz jeszcze i po mijanych stacjach zorientowałem się, że jadę w dobrym kierunku.
Owym metrem startowałem właśńie na lotnisko z okolic Times Square. Była już 18:30 więc czas najwyższy (dodając zapas na ewentualne, nieprzewidziane spóźnienia). Muszę przyznać, że metro nowojorskie zrobiło na mnie wielkie wrażenie. To nie pojedyńcze tunele drążone w ziemi jak w Londynie czy Paryżu. To całe podziemne kompleksy, magistrale kilku, a miejscami może i kilkunastu torów biegnących równolegle. Przejścia między stacjami tworzą całe podziemne miasto. Tak jest przynajmniej w rejonie Times Square.
Śnieg sypał, wiatr się powoli wzmagał, ale samolot na lotnisku wydawał się być przygotowany. Informacja na tablicy odlotów wskazywała, że jest on „on time”. I rzeczywiście – przyjmowanie pasażerów rozpoczęło się tylko z nieznacznym opóźnieniem. Kiedy już wszystscy usadowili sie w fotelach i samolot lekko odjechał od rękawa, powiadomiono nas, że musi zosta dokończone odmrażanie ruchomych części. Polewano skrzydła jakimś płynem i oczywiście trwało to jeszcze jakis czas. Potem ruszyliśmy w kierunku pasa startowego. Nie dojechalismy jednak. Zatrzymano nas, ponieważ pas został zamknięty z powodu konieczności odsnieżenia. Czekalismy tak bez mała godzinę. Kiedy już śnieg został usuniety, okazało się, ze po tak długim oczekiwaniu mechanizmy muszą zostać odmrożone ponownie. I znów cierpliwe polewanie płynem wszystkiego, co potrzebne. Ostatecznie wylecieliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Nic nie nadrobiliśmy po drodze, więc na samolot z Frankfurtu do Berlina już nie zdążyłem. Na szczęście za godzinę był następny. Trzeba było tylko odwołać vana, który miał mnie zabrać i zamówić na godzinę późniejszą. O wpół do szóstej po południu dotarłem do domu. Zdążyłem na weekend. Trzeci wolny weekend w tym roku.
Szczecin, 26.02.2005