Znów w domu. Znów można się nacieszyć swoim biurkiem, łóżkiem, kuchnią… Ale od początku:
W New London kładłem się do łóżka z mocnym postanowieniem wyspania się za wszystkie czasy. Wydawało mi się, że nastawienie budzika na godzinę dziesiątą bedzie w sam raz. Tymczasem…
04:15 – przychodzi SMS. Plus GSM informuje, że nadeszła opóźniona wpłata za rachunek.
05:50 – nastepny SMS. Plus GSM informuje, że nagroda, którą wybrałem w systemie 5 Plus jest już dostępna.
07:00 – dzwoni budzik hotelowy stojący na szafce nocnej. Co za cholera go nastawiła? Przecież nie ja!
08:15 – dzwoni hotelowy telefon na biurku. Zanim zaspany zorientowałem się o co chodzi i dobiegłem do biura, rozłączył się.
08:30 – telefon dzwoni ponownie. Pani informuje mnie, że z powodu nadciągającej burzy snieżnej taksówkarz zabierze mnie z hotelu nie o 14:00 lecz o 12:00.
Przyjąłem wiadomość i postanowiłem oddać resztę rozgrywki z losem walkowerem. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak złośliwy. Wstałem z łóżka, wyjrzałem przez okno – słońce pięknie świeciło na niemal bezchmurnym niebie – nic nie zapowiadało nadciągającej śnieżycy. Spakowałem się, poszedłem na śniadanie, odebrałem i odpowiedziałem na służbową pocztę, a na deser zostawiłem sobie krótki rajd po sieci.
Kierowca przybył punktualnie. Zabrałem z pokoju bagaże, lecz nie zauważyłem nigdzie tasówki.
– Dzisiaj pojedziemy pick-upem – powiedział mój przewoźnik, gdy spostrzegł, że się rozglądam – nie masz nic przeciwko temu?
– Nie. Dopóki nie pada deszcz i moje bagaże na skrzyni nie mokną, zgadzam się.
Ciekawy jestem co by było, gdybym powiedział, że się nie zgadzam? Na wszelki wypadek laptopa zabrałem ze sobą do kabiny. Kabina od skrzyni ładunkowej różniła się tylko tym, że była zadaszona i, że znajdowała się w niej kierownica oraz dwa fotele. Poza tym stanowiła taką samą rupieciarnię jak tylna część pojazdu. Towarzyszkami walizek na skrzyni była jakaś stara opona, łopata, skrzynka i troche innych drobiazgów, a w szoferce walały się pod nogami rozmaite drobne narzędzia, szmaty i jakaś plastikowa bańka, którą kierowca zabrał na swoją stronę, bym mógł gdzieś koło nóg umieścić torbę z komputerem. Pan był bardzo rozmowny, co było o tyle męczące, że ja z reguły do gadatliwych nie należę. Najbardziej stressuje mnie w takich momentach zapadające na chwilę milczenie i goraczkowe poszukiwanie jakiegoś nowego tematu. Podziwiam ludzi, którzy sypią nimi jak z rękawa. Jak rzuciłem jakieś pytanie dotyczące topografii stanu Connecticut, to pan natychmiast zaczął rysować jakąś prowizoryczną mapę na kawałku papieru na moim siedzeniu (odsunąłem się nieco, by zrobić mu miejsce). Pal licho, że puścił kierownicę, ale jeszcze nie patrzył przed siebie, tylko na kartkę. Jak auto zaczynało zjeżdżać na sąsiedni pas (co jednak jakoś wyczuwał), korygował trajektorię jedną ręką i wracał do rysowania. Więcej tak skomplikowanych pytań postanowiłem nie zadawać.
O ile dobrze zrozumiałem, pan ów wybierał się do Nowego Jorku po rybę na kolację oraz po ostrza do golenia. Coraz bardziej zaczynałem go podejrzewać o to, że wyciagnął mnie z hotelu ta wcześnie nie ze wzgledu na ewentualność burzy śnieżnej, lecz by zdążyć dostarczyć żonie ową rybę wystarczająco wcześnie przed przyrządzeniem kolacji. Wcześniejszy wyjazd okazał sie jednak korzystny, bo rozstaliśmy się na lotnisku JFK o czternastej, po czym szybo odebrałem bilety, odprawiłem dużą walizkę, mniejszą oddając do przechowalni i o 14:30 byłem wolny. Do odlotu pozostawało siedem godzin więc postanowiłem pojechać na Manhattan.
Wybrałem metro, jako teoretycznie najszybszy srodek transportu, ale i tak podróż zajęła mi 75 minut. O szesnastej wysiadłem na stacji przy 34 Ulicy, aby stamtąd dojść do Empire State Building. Ruch, mnogość sklepów, reklam, anonsów najprzedniejszych wydarzeń artystycznych przyprawiała o zawrót głowy. Pierwsze wrażenie to żal, że wpadłem tam tylko na chwilę, a nie na przykład na tydzień. Zaraz jednak zająłem się kontemplowaniem smukłej sylwetki interesującego mnie drapacza chmur, który po unicestwieniu wież WTC, znów powrócił jako najbardziej znany symbol Manhattanu. Niebo już się zachmurzyło, ale widzialność wciąż była dobra.
Wejście z ulicy jest niepozorne. Gdybym nie zadzierał głowy do góry, łatwo mógłbym ów budynek przeoczyć. W środku zaś labirynt korytarzy i bardzo skomplikowana droga za strzałkami w kierunku punktu sprzedaży biletów. Doszedłem i… niemal jęknąłem z zawodu. Straszliwie długa, pozawijana kolejka wróżyła kilkadziesiąt minut czekania. Postanowiłem jednak nie zmieniać raz powziętych planów. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek w zyciu dane mi będzie znaleźć się w tym miejscu, więc nie było sensu kombinować. Tym razem los przyszedł mi z pomocą. Po niecałych dziesięciu minutach pojawiła się pani z informacją, że rozpoczęła się śnieżyca, widzialność jest prawie zerowa i w związku z tym proponuje wszystkim zaliczyć ten punkt programu w bardziej przyjaznych warunkach. W mgnieniu oka kolejka się rozpierzchła. Zostało jedynie kilkoro desperatów takich jak ja. Trudno, niewiele obejrzę, pomyślałem, ale przynajmniej zobaczę jak jest na górze. Uiściłem opłatę 13 USD i ruszyłem w stronę wind. Droga do nich jest podobna do tej od wejścia do kas biletowych (labirynt ze strzałkami), ale troche bardziej skomplikowana. Nieliczni, którzy nie zabłądzą i przedrą się przez drobiazgową kontrolę (podobna do tej na lotniskach), w końcu docieraja do korytarza, z którego odjeżdża ich aż osiem. Najpierw jedna zawiozła nas na, o ile dobrze pamiętam, 80 piętro, gdzie m.in. zrobiono każdemu pamiatkowe zdjęcie (wersja internetowa za darmo, papierowa po 15 USD – wąż kąsał, więc wybrałem tę pierwszą), a stamtąd inna dowiozła na 86.
Rzeczywiście, śnieg padał już dość mocno, ale trochę było widać. Największe wrażenie zrobiła na mnie… cisza. Tylko niewielki szum docierał z dołu. Od czasu do czasu przebijały się z niego znacznie silniejsze syreny wozów policyjnych, ambulansów i.t.p. Sprawiało to wrażenie, jakby tylko takie samochody jeździły ulicami, albo jakby prowadzono jakąś wielką akcję. Przywarłem do okalającej taras kraty i popatrzyłem w dół przepaści. Czułem jak dostaję gęsiej skórki. Jakimiż aktami desperacji i odwagi musiały być pamiętne skoki ludzi uwięzionych w smiertelnej pułapce płonących wież pamietnego 11 września? Wzdrygnąłem sie na samą myśl, że coś mogłoby mnie przymusić do takiego beznadziejnego lotu.