Jak to bywa w okazjach i naszych podróżach, wszystko wyszło nagle. Za sprawą informacji w pewein niedzielny poranek: „Słabo nam! Nowy Jork z Europy za 614 PLN w dwie strony!”
Sprawdzamy. Rzeczywiście bilety w tej cenie są dostępne. I to na dodatek oferowane przez US Airways (pomimo, że operatorem lotu miał być American Airlines), co oznacza, że podładowalibyśmy naszą kartę lojalnosciową Miles and More. Czy ten deal zadziała? Może to jakiś błąd w systemie? Nie ma czasu na pytania. Takie oferty żyją w sieci bardzo krótko. Otwieramy kalendarz. Kilka kliknięć i mamy bilety. Za jakiś czas przychodzi potwierdzenie z numerem biletu elektronicznego, więc chyba wszystko ok?
A niedługo potem pojawia się informacja, że promocja nieaktualna.
Co jednak kupione to nasze. I dlatego 11 marca po południu ruszyliśmy na lotnisko w Rębiechowie, by stamtąd dostać się do Barcelony. Jedyną bowiem niedogodnością tej podróży był fakt, że odbywała się ona z Barcelony. Zostawialiśmy piękną, słoneczną pogodę w Trójmieście i udawaliśmy się, jak wynikało z prognozy pogody w „zimne kraje”, bo w czwartek w Nowym Jorku miał być mróz.
W plecaku miałem zapas tabletek i witamin, bo nie mróz, ale wiosna ścięła mnie z nóg kilka dni przed odlotem. Kaszlący, zasmarkany, pakowałem się jednak do samolotu.
Rieslingiem oferowanym przez Lufthansę do posiłku wznieślimśmy toast za pomyślność naszej podróży.
Wyżowa, bezchmurna pogoda pozwalała na obserwowanie trasy podróży, która początkowo, aż do Szczecina wiodła nad polskim wybrzeżem. Dzięki temu mogłem pstryknąć fotkę Zatoki Pomorskiej, i Zalewu Szczecińskiego.
Widać na niej Wyspę Uznam, niewielki kawałek Wyspy Wolin, Rugię daleko na widnokręgu a bliżej Kanał Piastowski prostą linią przecinający południową część Wyspy Uznam, i półwysep z Nowym Warpnem oraz Jeziorem Nowowarpieńskim (de facto głęboką zatoką Zalewu Szczecińskiego) przez który tylko zabi skok do Starego Warpna (Altwarp), leżacego już po niemieckiej stronie.
Od tego miejsca samolot zmienił kurs na SSW i kierował się już zdecydowanie w kierunku Monchium. Kiedy wysiadaliśmy, było już zupełnie ciemno.
Srebrne karty „Miles and More” znów zapracowały na siebie. W Monachium w oczekiwaniu na samolot do Barcelony wstąpiliśmy do salonika dla uprzywilejowanych podróżnych, gdzie czekał nas bezpłatny bufet pełen przekąsek i rozmaitych drinków. Najfajniejsze były jeszcze gorące bawarskie precele. No i szampan oczywiście.
W Barcelonie wylądowaliśmy późnym wieczorem. Hotel mieliśmy zarezerwowany niedaleko lotniska, ale trzeba było tam dojechać. Ziewający pan w informacji po początkowym opędzeniu się od nas sakramentalnym „ja nic nie wiem”, kiedy już raczył rzucić okiem na naszą rezerwację, doznał objawienia:
– Tymi schodami na dół na przystanek autobusu N 17. Nim dojedziecie do El Prat. Stamtąd kilka minut piechotą.
Autobus akurat stał na przystanku i po chwili ruszyliśmy. Było dalej niż wydawało się patrząc na mapę. Na mapie hotel leży tuż przy lotnisku, ale problem w tym, że nie da się tam dostać „na krechę”, a szosa biegnie dookoła. Na mapce rezerwacji nie było zaznaczonych przystanków autobusowych, wieć chociaż teoretycznie nie było daleko, musieliśmy wybrąc jakoś początkowy kierunek. Nasze mapy w telefonbach nie aktywowały się jeszcze. Razem z nami wysiadła jednak kilkusosobowa grupa z plecakami, która ruszyła zdecydowanym krokiem. Zapytaliśmy jedną z ostatnich osób, czy idą do tego samego hotelu, co my.
– Ja nie wiem, ja jestem z Czech – odparła blond niewiasta i zostawiła nas nieco osłupiałych.
Poszliśmy więc „na czuja” i kilka minut później spotkalismy tę samą grupę w naszym hotelu.
Było już grubo po północy, więc szybko położyliśmy się spać. Samolot do Nowego Jorku miał startować o dziewiątej, więc trzeba było wyjść wcześnie, żeby zdążyć. Ponieważ śniadanie serwowano w hotelu dopiero od 07:30 otrzymaliśmy w recepcji „picnic packages”. Dziennym już autobusem wrócilismy na terminal lotniska. Tłumów jeszcze nie było, więc szybko się odprawiliśmy, ale wcześnie rzuciła się do mnie ochroniarz z pretensjami za poniższą fotkę.
Okazuje się, że przez wzgląd na „privacy” pracujących tam ludzi, nie wolno robić zdjęć. To było nasze pierwsze liźnięcie amrykańskich zwyczajów. Podobnie zwrócono nam uwagę by nie robić zdjęć w samolocie. W metrze zaś wyświetlano komunikaty, że uporczywe przyglądanie się komuś jest także zabronione, nie mówiąc o niewłaściwym dotyku, którego nie usprawiedliwia nawet tłok w godzinach szczytu.
Samolot czekał przy bramce prawie gotowy na przyjęcie pasażerów.
Zaczęło się kołowanie.
Wystartowaliśmy o czasie i po zrobieniu rundy wokół Barcelony skierowaliśmy się na zachód.
Lecieliśmy w dzień, więc widoki były przez cały czas (i wcale nie nudne pomimo bezkresu wody), chociaż nie da się ukryć, że znaczną część podróży pnad Atlantykiem przespaliśmy.
Gosia i Piotr, dziękujemy Wam za zrzuty z ekranów „Flightradar24”, dzieki czemu możemy pochwalic się szczegółami naszego lotu:
Kiedy znaleźliśmy się nad kontynentem amerykańskim, na żywe oczy przekonaliśmy się o zimnych krajach. Śnieg jeszcze leżał w najlepsze.
– W którym bagażu jest mapa i przewodnik? – zapytał Anioł kiedy rozmawialiśmy na temat dojazdu na Manhattan.
– Ups! Ja go nie pakowałem.
– Ja też nie.
– Nie było go na stole wśród rzeczy do spakowania. Sprawdzaliśmy przed wyjściem i stół był pusty.
– Pewnie został na regale z boku.
– Pewnie tak. Szkoda.
– Trudno. Będziemy korzystać z internetu, a plan miasta się kupi, albo weźmiemy z informacji turystycznej.
Wkrótce wylądowaliśmy na lotnisku JFK. Na szczęście w samym Nowym Jorku śniegu już nie było.
Bez problemów przeszliśmy odprawy i weszlismy do ogólnodostępnej części hali przylotów. Teraz trzeba było zadecydować, czym i którędy pojedziemy. Wiedzieliśmy, że najpierw trzeba skorzystać z Air Train, ale którą linię metra wybrać potem? Podeszliśmy do dużej interaktywnej mapy nieopodal stanowiska informacji.
– Podaj mi wydruk naszej rezerwacji hotelu. Zobaczymy, przy której jest ulicy.
Anioł zaczął szukać w plecaku, a tymczasem starszy pan ze stanowiska informacji zawołał do nas.
– Hej! Może mogę Wam w czymś pomóc?
– Chcemy kupić tygodniowe bilety na metro i dojechać z lotniska na Manhattan, na 39 ulicę.
Pan wstał, wyszedł ze swojego kantorka i podszedł zobaczyć naszą rezerwację.
– Stąd idźcie w tamtą stronę. Widzicie tamtą kobietę? Tam jest wejście do windy. Windą ba drygie piętro, a potem w lewo i za strzałkami „Air Train”. Dojedziecie do stacji Jamaica. Opłatę 5 USD będziecie musieli uiścić przy wyjściu. Tam też kupicie bilety tygodniowe na metro. Tamten bilet nie obejmuje Air Train. Wsiądziecie do pociągu linii E i wysiądziecie na stacji „42-nd Street – Times Square”.
– Dziękujemy.
– Jesteście pierwszy raz w Nowym Jorku?
– Tak – odpowiedzielismy zgodnie chociaż nie do końca zgodnie z prawdą bo ja kilka razy byłem przejazdem. Pozwiedzać przyjechaliśmy jednak pierwszy raz.
– To zaczekajcie chwilę.
Pan poszedł do swojego kantorka i wziął z półki jakieś gadżety.
– To jest plan miasta i schemat metra dla Was. Tutaj macie oficjalny przewodnik po mieście – wręczył nam książkę z opisami atrakcji – a tu pamiątkowa talia kart z Nowym Jorkiem. Teraz na pewno nie będziecie mieć czasu, ale jak wrócicie do domu to pogracie – uśmiechnął się.
Na talii kart była dedykacja mera miasta z podziękowaniem za wizytę w Nowym Jorku.
– Dziękujemy.
Byliśmy zszokowani miłym powitaniem i uprzejmością pana z informacji. Jaki kontrast z Barceloną, gdzie znudzony człowiek w takim samym kantorku dopiero po namyśle raczył rzucić okiem na rezerwację naszego hotelu, by powiedzieć jakim autobusem powinniśmy jechać.
Air Trainem z lotniska do stacji Jamaica, a stamtąd metrem na Manhattan. Wsumie dojazd z lotniska do hotelu zajął nam blisko godzinę. Kiedy już weszliśmy do pokoju i zalogowaliśmy się do internetu, wgrała się mapa oraz nasza lokalizacja.
Było jeszcze dość wcześnie, krótko po piętnastej, ale w Europie to już wieczór. Dzień był długi. Postanowiliśmy położyć się na trochę do łóżkai po 2-3 godzinnej sjeście wybrać się wieczorem na Times Square.
Od naszego hotelu trasa powiodła nas tak, że najpierw trafiliśmy na Broadway. Można dostać oczopląsu od mnogości znanych tytułów granych w promieniu nie więcej niż kilkuset metrów. Obok „Mamma Mia” wystawiany jest „Upiór w operze”, nieco dalej „Chicago”, gdzieś obok „Nędznicy” i tak dalej.
Na ścianach teatrów charakterystyczne napisy z żarówek, znane jeszcze chyba z lat trzydziestych ubiegłego wieku.
Jeśli przychodzić na Times Square, to zdecydowanie po zmroku. Ilość kolorowych reklam, ogromnych ledowych billboardów przyprawia o zawrót głowy. Momentami robi się jasno jak w dzień.
Zaczął padać deszcz. To zapowiedź nadchodzącego frontu atmosferycznego, który miał przynieść mróz następnego dnia.
Rekalmy, magiczne nazwy znane z filmów, żółte taksówki, których rzeczywiście jeździ tyle, ze jak na filmach wystarczyłoby machnąć i krzyknąć „taxi!”, by zaraz zatrzymała się któraś. Chłonęliśmy to wszystkimi zmysłami.
Tłum nie malał, a wydawało się, że nawet gęstniał, pomimo, że było już po dwudziestej drugiej. W Europie to już trzecia nad ranem, więc organizm coraz mocniej domagał się snu. Pełni wrażeń zawróciliśmy więc do hotelu. Na początek wystarczy.
Nowy Jork, 14.03.2014; 07:30 LT