W tym roku nasz udział w Nocy Muzeów ograniczył się do jednego obiektu. Późnym wieczorem wybraliśmy się do kuźni wodnej w Oliwie.
Obiekt położony jest na peryferiach Gdańska Oliwy. Powstał grubo ponad czterysta lat temu. Najstarsze dokumenty stwierdzające istnienie kuźni i jej sprzedaż pochodzą z 1597 roku. Nad Potokiem Oliwskim, tym samym którego ujście do Bałtyku niemal co dnia oglądam w drodze do pracy ulokowano dwa budynki, po obu brzegach każdy, w którym zainstalowane zostały urządzenia napędzane siłą nurtu potoku, poruszającego ogromne koła znajdujące się w pomieszczeniu centralnym, łączącym niczym most nad potokiem obydwa warsztaty.
Chyba nie ma lepszego momentu na zwiedzanie takiego zakładu niż późny wieczór. Kuźnia ma bowiem w sobie coś z piekła, więc panujący wszędzie półmrok jest jak najbardziej na miejscu.
Po wejściu, pierwsze co rzuca się w oczy, to ogromne koła. Z podanych informacji wynika, że mają średnicę pięciu metrów, ważą dwadzieścia pięć ton, a wprawione w ruch przez wody potoku wymuszają pracę młota o ciężarze dwustu pięćdziesięciu kilogramów.
Nas zaintrygowała grupka ludzi obserwująca coś w jednym z budynków. Okazało się, że samo oglądanie „martwych” urządzeń to nie wszystko. Piec działał, a miejscowi kowale dawali pokaz rzemiosła „na żywo”.
Trzeba mieć nie lada krzepę, by pracując w kuźni przez cały dzień walić młotem w rozgrzany metal i formować go odpowiednio. Czy to znaczy, że to zajęcie dla mężczyzn? Niekoniecznie. W czasach kiedy byle facet może się przeistoczyć w Conchitę, białogłowy mogą chwycić za młot i parać się kowalstwem.
Kiedy kobieta kuje, panowie mogą podyskutować o niuansach tej trudnej sztuki i przyjrzeć się w skupieniu jej pracy.
Możan też przyjrzeć się kowadłu. To w kuźni oliwskiej jest chyba najbardziej klasyczne, t.zw. jednorożne. Jak każde kowadło, ma ono na swojej powierzchni (zwanej fachowo licem) dwa otwory: okrągły i prostokątny, slużace do wstawiania tam rozmaitych elementów oraz do wybijania nad nimi otworów w obrabianym materiale.
Oczywiście nie samymi kobiecymi rękami kuźnia funkcjonuje. Mężczyźni także chwytali młoty, zwłaszcza te cięższe i robili swoje, odpowiadając przy okazji na liczne pytania zwiedzających.
Zastanawialiśmy się, jaką temperaturę może mieć rozgrzana do czerwoności stal. Brązowoczerwona zaczyna się od mniej więcej pięciuset stopni. Oczywiście im jaśniejsza, tym bardziej gorąca. Jasnopomarańczowa albo żółta to już ponad tysiąc stopni Cesjusza, podczas gdy biel oznacza ponad tysiąc dwieście stopni.
Sądząc po barwie tworzonego właśnie grota, w tym czasie temperatura stali wynosiła prawdopodobnie zdecydowanie ponad tysiąc stopni.
Oczywiście ciemnieje i twardnieje szybko, więc piec musi być stale w pogotowiu, a specjalne miechy powinny dostarczać duże ilości powietrza (a raczej podtrzymującego spalanie, zawartego w powietrzu tlenu), by uzyskać jak najwyższą temperaturę.
Takie skórzane, harmonijkowe miechy oglądaliśmy w ekspozycji w pierwszym budynku.
Pora była wracać. Obejrzeliśmy jeszcze od góry miejsce, którędy potok wpada z impetem ze spiętrzonego zbiornika do kuźni, by wprawić w ruch koła i ruszyliśmy w kierunku parkingu. Lecz to jeszcze nie był koniec, bowiem z czeluści kuźni wyłonił się jeden z kowali i wręczył Mojemu Aniołowi podkowę z wykutym jej imieniem. Co za miła niespodzianka! Podkowa dzisiejszego ranka zawisła na białej ścianie naszego pokoju. Siedem lat szczęścia ponoć gwarantowane.
Sopot, 18.05.2014; 16:50 LT