NOC MUZEÓW 2013 – MUZEUM HISTORII SZCZECINA

Zazwyczaj Noc Muzeów zaliczaliśmy z Aniołem w Trójmieście. Tym razem jednak wyjechałem na weekend do Szczecina, więc była okazja zobaczyć tę imprezę z innej perspektywy. Pierwsza sprawa to plakat. Zawsze kiedy wybieram się do kina, teatru, czy na inne wydarzenie, intryguje mnie jaki będzie. Plakat traktuję jako integralną część imprezy, tak samo ważną jak n.p. secenografia. Tym razem Szczecin się nie popisał, bo plakat wyglądał jak, za przeproszeniem, obwieszczenie komisji wyborczej.

Rozumiem informacyjną misję, jaką niesie, ale doskonale tę role pełniły kieszonkowe foldery o identycznej treści, za co z kolei Szczecinowi należą się brawa.

Na szczęscie honor uratował Zamek Książąt Pomorskich, który wydał własny plakat.

W tej notce o zamku jednak pisać nie będę. Od dłuższego czasu bowiem przymierzałem się do odwiedzenia Muzeum Historii Szczecina. Wstyd się przyznać, ale pierwszy i jedyny raz byłem tam chyba w latach siedemdziesiątych, w podstawówce. Wiele musiało się zmienić od tamtego czasu. Przede wszystkim do muzeum zapewne trafiły eksponaty, które wówczas stanowiły naszą codzienność. Wybierałem się więc i wybierałem, a ciągle było jakoś nie po drodze. Kiedy więc tam pójść jeśli nie podczas Nocy Muzeów?

Około dwudziestej przyszedłem więc do t.zw. Starego Ratusza, gdzie mieści się ów przybytek.

Parter zdominowały eksponaty z prowadzonych niemal po sąsiedzku wykopalisk. Budowa nowej starówki była doskonałą okazją prowadzenia w wykopach prac archeologicznych, chociaż wstrzymały one na długi okres jakikolwiek postęp na budowie w tym rejonie.

Jedna ze ścian prezentuje przekrój przez tutejszy teren w skali 1:1. Można przyjrzeć się jak głęboko poniżej obecnego poziomu gruntu znajdują się warstwy odpowiadające poszczególnym wiekom oraz etapom rozwoju miasta.

Nie rajcują mnie gablotki z biżuterią i przedmiotami codziennego użytku. Zazwyczaj jest tego tyle, że nie sposób ogarnąć całość. Uważam, że jest to dobra rzecz dla koneserów oraz dla hobbystów, których akurat takie rzeczy interesują. Dla przeciętnego zwiedzającego konieczność oglądania wszystkich znalezionych grzebieni, spinek, haczyków do połowu ryb, sztućców, kluczy i.t.p. tylko po to, aby „zaliczyć” muzeum może przerodzić się w udrękę. Dlatego jedynie pobieznie rzuciłem okiem na gablotki na parterze i poszedłem na pierwsze piętro, gdzie jak dla mnie było znacznie ciekawiej.

Ekspozycja p.t. „Szczecin, jakiego już nie ma” przenosi widza w mniej lub bardziej odległe czasy i pozwala na porówniania z dniem dzisiejszym.

Wśród wielu reprintów ze starodruków, można na przykład zobaczyć jak wyglądało centrum miasta w XVII wieku.

Oprócz Zamku Książąt Pomorskich i stojącego poza fosą kościoła p.w. Św. Piotra i Pawła (najstarszego w Szczecinie). Widać piękny most i bramę prowadzące przez fosę. Gdyby się zachowały, byłyby prawdziwą ozdobą starówki. Nie wiem czy pozostałością tej budowli nie jest czasem t.zw. Baszta Siedmiu Płaszczy. W każdym razie jej ustuowani wskazuje na taką możliwość. Dalej w prawo, w centralnej części grafiki widać budynek ratusza (tego, w którym obecnie mieści się muzeum), a jeszcze dalej w prawo Kościół p.w. Św. Jana, nieopodal którego przerzucono most przez Odrę, zwany Długim. Okazuje się, że obecny Most Długi, chociaż tak naprawdę dość krótki to nazwa z wielowiekową tradycją. Jeszcze dalej w prawo, na samym skraju reprodukcji widać kolejne baszty. Fundamenty jednej z nich odkopano przy okazji budowy współczesngo biurowca. Poświęciłem temu jeden z wpisów sprzed kilku lat. Wtedy, na początku obecnego wieku działałem w Forum dla Szczecina. Walczyliśmy o pozostawienie chociażby pod szklaną taflą pozostałości tamtej baszty, słaliśmy listy do rozmaitych decyzyjnych osób, ale nasz głos niewiele znaczył. Fundamenty zasypano i dziś tylko wtajemniczeni wiedzą, gdzie one się znajdują.

Najpiękniejsze choć nie tak odległe w czasie są obrazy. I nieważne, że te z przełomu XIX oraz XX wieku mają mniejszą moc dokumentalną niż fotografie z tamtego okresu.

Tak, pełen żaglowców prezentował się Szczecin w 1836 roku.

Czasami wydaje mi się, że port wówczas bardziej tętnił życiem niż obecnie.

Na kolejnym obrazie widać „odrzaki” – długie żaglowce wykorzystywane do żeglugi po Odrze niczym współczesne barki. Detale jednego wyeksponowane są na pierwszym planie. Drugi natomiast widoczny jest w całej krasie przy przeciwległym brzegu rzeki, w prawo od kościoła p.w. Św. Jana.

I jeszcze raz ratusz, tym razem sprzed ponad stu lat. Budynek Giełdy, oświetlony słońcem, jak większość starówki nie przetrwał wojny.

Przełom XIX i XX wieku to początek ery parowców, które stopniowo zaczęły wypierać żaglowce. Pod koniec XIX wieku kominy jescze sterczą pośród lasu masztów, ale wiadomo już do kogo należeć będzie przyszłość.

Na początku XX wieku zimą wśród lodów parowy lodołamacz „Pommern” umożliwia wyjście do ujścia Odry i na Bałtyk kolejnym żaglowcom. Uwielbiam ten obraz.

Na późniejszych płótnach widać już niemal wyłącznie parowce.

Ten świat też już przeminął, a jednak bryła elewatora Ewa, wciąż stojącego i mającego się dobrze jest niczym pomost łączący współczesny świat ze złotymi latami pary. Zakrawa na cud, że przy tak masowych bombardowaniach Szczecina, owa ogromna konstrukcja przetrwała. Widać ją także na plakacie reklamujacym szczecinski port jao pośrednika w komunikacji pomiędzy północą, a południowym wschodem.

Rozwój portu widać na planach miast. Pod koniec XIX wieku widać zaznaczone na Łasztowni (Lastadie) zarysy nowych basenów przeładunkowych.

Na kolejnych wydaniach baseny już istnieją.

Oddzielną wystawą są eksponaty związane z życiem codzinnym mieszkańców miasta . Ciekawym eksperymentem jest tu przemieszanie ich, jakby próbując zachować w przekazie ciągłość historii miasta jako takiego, bez względu na przynależność państwową. 

Są tu na przykład szczecińskie banknoty jako zastępczy środek płatniczy w mieście okresie hiperinflancji szalejącej w Niemczech.

Nieodłącznym, powracającym co jakiś czas atrybutem życia mieszkańców Szczecina były kartki, albo jak kto woli – talony zaopatrzeniowe. Możemy więc obejrzeć kartki na chleb oraz inne produkty emitowane przez III Rzeszę podczas wojny.

Po przejęciu Szczecina przez Polskę przez kilka lat karty zaopatrzenia obowiązywałay nadal.

Powróciły na długo w latach osiemdziesiątych. Ich zwiastunem były kartki na cukier już od drugiej połowy lat siedemdziesiątych, lecz na początku kolejnej dekacy wszystko się posypało. Kartki na mięso obowiązywały aż do upadku socjalizmu, kiedy to wprowadzenie gospodarki rynkowej i wewnętrznej wymienialności złotówki niemal z dnia na dzień poprawiło zaopatrzenie. Pieniądz odzyskał swoją podstawową funkcję.

W okresie największych braków na rynku, kiedy na pustych sklepowych półckach królował ocet jako jedyny normalnie dostępny towar, mnożyły się rozmaite kartki lokalne. W Szczecinie był nią t.zw. totolotek z racji podobieństwa do kuponu popularnej gry liczbowej. Zasad była prosta: obywatel otrzymywał kupon z numerkami, którym dopiero później przypisywano konkretne produkty: na przykład na numer 15 pół litra wódki wymienialne na czekoladę (aby ograniczyć skłonności do alkoholu), na numer 27 pięć paczek papierosów, na 45 para butów i.t.d. Dzięki temu ograniczano produkcję kartek „tematycznych”, zachwując jedynie te na mięso i cukier.

Kiedy dzisiaj przy ogromnej podaży żywności ogląda się owe gadżety, wydaje się, że to odległy czas, który przeminął bezpowrotnie. Chciałbym tak sądzić, ale gdzies poi głowie kołacze mi się myśl o historii toczącej się kołem. Wtedy przypominam sobie sceny z filmu „Doktor Żywago”, w których Tania najpierw przyjeżdża do Moskwy bodajże z Paryża. Piękny, luksusowy pociąg, akasamitne siedzenia, szykowne stroje pasażerów. Potem zaśoglądamy podróż tej samej bohaterki z Moskwy za Ural. Bydlęce wagony, śmierdząca słoma, drewniane prycze. To wciąż ten sam kraj, tyle tylko, że kilka lat później. Rozwój nie zawsze oznaczać musi postęp. Wystarczy, że jakiś szaleniec u władzy postanowi trochę poeksperymentować. Obyśmy więc już nigdy nie musieli z nostalgią wspominać pełnych półek w supermarketach, jak z nutką żalu i zazdrości oglądaliśmy europejską, pełną dóbr wszelakich Warszawę z lat trzydziestych XX wieku  w szaroburych, siermiężnych latach osiemdziesiątych.

Ławki szkolne…

Z ekspozycji wynika (sądząc po niemieckich podręcznikach), że takie jak na zdjęciu istniały już w niemieckim Szczecinie. Pamietam, że korzystałem z nich w pierwszych klasach podstawówki na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Pamiętam ich zielone blaty, wyżłobienia na pióra oraz centralny otwór na kałamarz z atramentem.

Moją uwagę przykuła też ekspozycja szczecińskich produktów. Ot taka chociażby umywalka firmy Nidermeyer nad Goetze.

Przy okazji dokładniejsza obserwacja pozwala „odkryć” pod spodem sygnaturę angielskiej firmy produkującej te umywalki na zlecenie szczecińskich projektantów. Dziś zleca się produkcję wszelkich dóbr w Chinach. Wtedy robiono to n.p. w Anglii.

Szczecin to także samochody Stoewer i motocykle Junak, ale to temat bardziej dla muzeum komunikacji, mimo, że jeden junak w ratuszu stoi.

Nie mogło obyć się bez sztandarowych szczecińskich firm: Odry i Dany. Były znane nie tylko w Polsce. Produkacja szła na eksport na Zachód, ale ogromne zamówienia przychodziły też z ZSRR. Tak ogromne, że firmy nie były w stanie im sprostać. O czymś takim obecni menadżerowie wielu firm mogą jedynie śnić.

Jeansy z „Odry” nosiła cała Polska. Pamiętam je doskonale. A jesli ktoś miał możliwość wyjazdu do ZSRR, musiał zabrać je do bagażu koniecznie. Po sprzedaniu z dużym przebiciem, mógł z kolei za uzsyakane pieniądze stosunkowo tanio kupić od Rosjan złoto, które z kolejną przebitką sprzedawał w Polsce.

I chociaż moje pierwsze jeansy „Szarik” pochodziły z Elpo Legnica, to następne i kolejne były już tylko z Odry.

bbb

Budynek „Odry” przestał istnieć w 2008 roku, kiedy niwelowano teren pod Galerię „Kaskada”. Został jednak upamietniony firmowym znaczkiem w posadzce w miejscu gdzie się znajdował.

Co ciekawe, ów budynek pełnił funkcję odzieżowej wytwórni przez cały okres swojego istnienia. Powstał na początku dwudziestego wieku jako fabryka firmy Feldberg. Jej produkty sprzedawano m.in. w salonach w Berlinie.

Zbombardowany podczas alianckich nalotów, przez kolejnych dwadzieścia lat stał zrujnowany w centrum miasta. Dopiero w latach sześćdziesiątych podjęto decyzję o jego odbudowie. Odrestaurowany gmach był nieco skromniejszy w formie niż ten przedwojenny. Postanowiono ulokować w nim fabrykę odzieży. Nie miała ona poza budynkiem nic wspólnego z Feldbergiem. No może tylko tyle, że nazywała się „Odra” podczas gdy tuż przed wybuchem wojny Feldebrg został przemianowany na „Oder”. Ciekawe, czy ówczesne władze polskiego Szczecina o tym wiedziały? Był to wszak okres kiedy odcinano się od wszystkiego co niemieckie w tym mieście, a tu taki zbieg okoliczności i przypadkowa „ciągłość”.

Pamiętam gdy jako dziecko chodziłem na Wały Chrobrego oraz na przystań „Dworca Morskiego” (tak go szumnie nazywano, chociaż z morzem nie miał nic współnego), mogłem oglądać stojące burta w burtę (bo nie mieściły się przy długiej kei) liczne stateczki białej floty. Mniejsze, pękate, nazywające się „Balbina”, „Magda”, „Jagna” i.t.d. . kursowały po porcie i na Plażę Mieleńską. Były mniej „wypasione” jakby to dzisiaj się powiedziało, przystosowane bardziej do krótkich 1-2 godzinnych wycieczek. Inne, jak „Lilla Weneda”, „Roza Weneda”, „Ellenai” i.t.d. pływały do Świnoujścia. Miały wygodne miejsca dla pasażerów wewnątrz jak również na pokładzie. Wewnątrz zanjdował się rownież bufet serwujący słodycze i napoje.

W muzeum można obejrzeć model tej kultowej serii stateczków budowanych pięćdziesiąt lat temu Gdańskiej Stoczni Rzecznej.

Muzeum historii Szczecina nie byłoby godne tego miana gdyby nie wspominało o dramatycznych epizodach z ostatnich kilkudziesięciu lat z życia miasta. Są tam walizki więźniów obozów koncentracyjnych oraz przymusowych robotników. Są bagaże opuszczających miasto Niemców jak również skromny dobytek przesiedlanych z dawnych kresów wschodnich Polaków. Status Szczecina ważył się przez dwa miesiące od zakończenia wojny. Pierwsza, ustanowiona tuż po zakończeniu walk polska władza, musiała się wycofać, a do miasta masowo powracała ludność niemiecka. Miasto leżało bowiem po zachodniej stronie Odry, która miała być nową granicą. Wreszcie 5 lipca zwycięskie mocarstwa ostatecznie potwierdziły fakt włączenia Szczecina do Polski.

Rozpoczął się powny exodus Niemców, a do miasta zaczęli napływać polscy osiedleńcy.

„Trzymamy straż nad Odrą” to hasło młodziezowego zlotu, który odbył się w 1946 roku, by zamanifestować polskość objętych przed rokiem ziem.

Kiedy czyta się treść przedstawionej wyżej odezwy do Polaków anonsującej przejęcie miasta, zdumiewa jej… normalność. W tym tekście nie było jeszcze komunistycznej ideologii. Ba! Zapraszano nawet na mszę świętą. Później, jak wszędzie,  rozpoczęło się przykręcanie śruby.

Obelisk budowanego Pomnika Wdzięczności zwieńczyła pięcioramienna, sowiecka gwiazda, która pozostała tam aż do upadku komunizmu. Inna sprawa, że ów pomnik bez gwiazdy stał się po prostu uszkodzonym kikutem. Nie tęsknię za gwiazdą, ale samo jej sdjęcie nie załatwiło sprawy. Można było pomyśleć co zaproponować w zamian by pomnik nie „straszył”.

A skoro już o komuniźmie mowa, to oczywiście musiał pojawić się szczeciński grudzień 1970. Choćby na okładce codziennej gazety.

Co za hipokryzja z tymi pogrzebami na koszt państwa, z udziałem rodzin zabitych.

Jest też ślad euforii roku 1980 oraz przygnębienia po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981r., a potem już i te najnowsze fragmenty jak otwarcie pierwszego hipermarketu w Szczecinie. To było niemal wczoraj. Pamiętają to chyba nawet moje dzieci. Jeździliśmy na prawobrzeże na cotygodniowe zakupy. Tak niedawno, a już w muzeum. Tylko patrzeć jak trafią tam dzisiejsze gadżety.

Gdańsk, 21 maja 2013; 00:30 LT

Komentarze