NO STRESS – WYSPY ZIELONEGO PRZYLĄDKA (2)

Szron i mgły za oknem pociągu mknącego przez Pomorze. Pierwszy raz w tym sezonie poczułem, że fajnie byłoby założyć rękawiczki. A jeszcze trzy dni temu chodziliśmy w krótkich spodenkach, t-shirtach i japonkach. Nie ma co się jednak roztkliwiać nad minionym. Było pięknie, ale ciągle tego piękna wiele przed nami. I niejeden kiczowaty zachód słońca jeszcze zapisze się na naszych aparatach.
– Jakie mamy plany na dziś? – zapytał Mój Anioł krótko po przebudzeniu.
– Hm, plany są takie, że będziemy odpoczywać. Tak jak wczoraj i jutro – odpowiedziałem bez specjalnego namysłu.
– Podoba mi się to – usmiechnęła się, układając się bokiem na poduszce.
Mieliśmy jeszcze sporo czasu do końca śniadania, a przecież nikt nie mówił, że musimy zaczynać jak ranne ptaszki. Tym bardziej, że Franek też jakby dostosował się do zwonionego trybu życia. Fajnie było nic nie musieć, nigdzie się nie spieszyć, a zegarek zamknąć w sejfie razem z portfelem.
Kiedy już zjedliśmy śniadanie, można było iść na hotelową plażę o soczyśćie żółtym i miękkim jak aksamit piasku oraz seledynowo turkusowej wodzie obmywającego tę plażę oceanu.
Kiedy znudziło się nam plażowanie na piasku szliśmy w okolice hotelowych basenów. Urozmaiceniem wodnych oraz słonecznych kąpieli stał się tradycyjny drink. Jeden, tylko dla orzeźwienia. Nie wymyślaliśmy specjalnie, bo nie musieliśmy. Bar codziennie serwował inny cocktail dnia, więc zrobiliśmy sobie małą podróż po smakach. Jednego dnia tequilla sunrise, następnego pinacolada, kolejnego sex on the beach i tak zleciało. A kiedy około trzynastej Franek kilkoma prostymi słowami “do dom” oraz “mleko” zasygnalizował, że warto się zdrzemnąć, przychodziła pora na sjestę.
Franek tak samo dawał nam do zrozumienia, że czas sjesty upłynął, ale sam lubił pospać długo, więc nie było to w żaden sposób nieprzyjemne. Chyba pierwszy raz od bardzo dawna czuliśmy, że nie brakuje nam snu.
Popołudniami spacerowaliśmy wzdłuż plaży albo do głównej ulicy miasteczka Santa Maria. Gdzieś po drodze wybieraliśmy miejsce na kolację. Tak, jak to w Sal Beach Club wprost na plaży.
Sal jest wyspą pustynną. Najłatwiej tam o ryby i na rybach opierało się nasze menu. Niesamowite, że grillowany tuńczyk może być jedną z najtańszych potraw. W odróżnieniu od dorsza, który plasował się gdzieś w górnych rejonach restauracyjnych cenników. Ja korzystałem też dostępu za rozsądną cenę do grillowanych ośmiornic. To było po tuńczykach chyba najczęściej zamawiane przez nas danie. Anioł celował też w rybę dnia, czyli to co akurat pojawiło się w rybackich sieciach.
Zanim usiedliśmy do kolacji, musieliśmy, idąc deptakiem, odpowiadać na dziesiątki zaczepek miejscowych handlarzy pamiątek. Trzeba jednak przyznać, że robili to z umiarem i nienachalnie. Pamiętam jak ciężko nieraz było się odczepić od naganiaczy w krajach Maghrebu.
Tutaj na ulicach poza portugalskim króował jezyk polski. Aż starch było się odezwać bo z ogromnym prawdopodobieństwem mijani właśnie ludzie to byli Polacy. Handlarze też szybko się nauczyli, kto u nich zostawia pieniądze i poprawną polszczyzną zapewniali:
– U nas biedronkowe ceny!
– U nas taniej niż w Biedronce!
Jeden ze straganów zresztą nazwał się imieniem popularnej naszej sieci:
A czasem rozmowy schodziły na politykę.
– Prezydent Duda żenada! – zapewniał nas nieco murzyńskim akcentem kolejny straganiarz, przybijając piątkę, bo bez uścisku ręki obejśc się nie mogło. Witaliśmy się tradycyjnym “shake hand” na tych uliczkach jakbyśmy to my byli prezydentostwem Dudą podczas wieców wybrczych.
Podróże nauczyły nas szacunku do innych i nigdy nie ignorujemy spontanicznych pozdrowień, uśmiechów, żartów. Prawie zawsze prowadzi to do ocieplenia atmosfery, odwrotnie niż jawne lekceważenie miejscowych.
Jeżeli zaś chodzi o język polski, to można go znaleźć także w bardziej formalny sposób, w potaci informacji na przykład przed biurem oferującym rozmaite wycieczki:
Ta powszechność języka polskiego była chyba największym zaskoczeniem naszego tu pobytu. Nie niemiecki, nie angielski, ale właśnie polski królował. Żeby być sprawiedliwym, to polski i… czeski. Sporo Czechów oraz Słowaków także tu przyjeżdża.
Z jednym z nich mogliśmy się spotkać na skalistej plaży w miejscowowści Murdeira. Ledwie zamieniliśmy z Aniołem kilka słów, a już podszedł ku nam pół Polak – pół Czech, który na emeryturze, dwa lata temu psrzedał wszystko co miał i postanowił resztę swoich dni spędzić tutaj, na wyspie Sal. To niegłupie rozwiązanie, bo w krajach gdzie koszty życia są niższe łatwiej przeżyć z niewysokiej europejskiej emerytury.
Pan Jaroslav (I znów polityka – powiedzcie tam u Was, że Jaroslav na Sal jest lepszy od Jarosława w Warszawie) chwali sobie spokojne życie i czyste powietrze, które jak twoerdzi pomogło mu podreperować zdrowie dróg oddechowych, ale im dłużej rozmwialiśmy, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że mimo wszystko nie od końca jest zadowolony. Bo jak tu być kiedy nie lubi się ryb, a ryby są tu podstawą pożywienia. No i jeszcze jeżeli ma się kłopoty z obcymi językami.
Pan Jaroslav radzi sobie jednak. Wynajmuje pokoje w swoim domu i poprosił o przekazanie wszystkim znajomym wiadomości od niego. Tu podał mi złożoną na cztery kartkę zapełnioną odręcznym pismem. Przekazuję jej treść, ale zainteresowanych odsyłam do autora, który podaje swój e-mail. Ja nie widziałem jego domu, nie wiem jak wygląda ta oferta – ot robię przysługę i zamieszczam jego ogłoszenie. Kartka troche ucierpiała, t.zn. bardziej się pogniotła w mojej kieszeni, ale wciąż jeszcze jest czytelna:
Kto chce, niech pisze: brudnyjaroslav@gmail.com
Na koniec Pan Jaroslav zobił nam zdjęcie z wielce wymowną flagą “Wolna Polska”. Ach ta polityka. No ale przecież znów walczymy o wolne sądy. Jakby co, to będziemy emigrować na Wyspy Zielonego Przylądka.
Po kolacji jeszcze troche biegania po deptaku, bo Franek musiał się wyszaleć.
Jest jeszcze czas na wejście na chwilę do sklepu z pamiątkami, bot ak kuszą żywymi, afrykańskimi kolorami.
Franek korzystając z okazji ćwiczy na tam-tamach.
Wieczorem wracamy do hotelu, na patio wysprzątane tak, że najdrobniejszego kamyka nie uśiwadczysz na chodniku.
To jeszcze nie pora spać, bo nawet Franek nalega na “tany-tany” czyli pokazy na scenie rozmaitych tańców w wykonaniu hotelowych animatorów. Trochę mi to przypominało atmosferę resort w Dirty Dancing, ale co tam, w końcu jesteśmy na wczasach. A “tany-tany” można wudłużyć, bo przecież nazajutrz znów nic nie musimy.

W pociągu Szczecin – Gdańsk, 01.12.2019; 22:05 LT

Komentarze