NO STRESS – WYSPY ZIELONEGO PRZYLĄDKA (1)

Należał nam się ten wyjazd. Ostatni urlop zaliczony w lutym. W pracy podpieramy się nosami, a Franek jest w takim wieku, że sam jeszcze niespecjalnie się pobawi, natomiast wymaga stuprocentowej uwagi bo ciekawość otaczającego go środowiska może łatwo doprowadzić do nieszczęścia. Nie pamiętam już kiedy ostatnio się wyspaliśmy.
Kalendarz podróży jednak systematycznie rośnie, ale bardziej na rok przyszły niż bieżący. Tymczasem jednak trafiła się okazja. Szperanie po rozmaitych stronach czasem pozwala wyłuskać perełki. Taką był lot z Brukseli na Wyspy Zielonego Przylądka liniami Brussel Airlines za pięćset kilkadziesiąt złotych. Ok, to była cena bez bagażu rejestrowanego, ale w tym przypadku cena z bagażem podskoczyła raptem o około sto złotych. Grzech nie polecieć. Czasu było jeszcze mnóstwo, bo zakup sfinalizowaliśmy 1 września, a podróż miała się odbyć pod koniec listopada. W międzyczasie zbankrutowało biuro turystyczne Thomas Cook. Nie wiem czy miało to jakiś wpływ na decyzję przewoźnika, ale wkrótce potem, 1 października otrzymaliśmy wiadomość, że Brussel Airlines odwołuje nasze loty. Zrobiło się niemiło bo nie chodziło tylko o starconą okazję taniego przelotu, lecz o wykonaną w międzyczasie rezerwację hotelu. Jeśli nie polecimy to, kto pokryje stratę? Taryfa hotelowa była “non refundable”, a korzystając z tanich przelotów nie musieliśmy zaciskać pasa przy noclegach. Zarezerwowaliśmy więc pięciogwiazdkowy “Oasis Salinas Sea” akurat w cenie bynajmniej nie pięciogwiazdkowej bo 400 zł za noc. Teraz plan się walił. Na szczęście niepewność trwała raptem dwa-trzy dni. Brussel Airlines zachował się w porządku i przebukował nas na loty w tym samym terminie portugalskimi liniami TAP. Jeszcze raz niepewność pojawiła się, kiedy otrzymaliśmy e-mail od brokera hotelu. We wstępie nawiązął do bankructwa biura Thomas Cook i faktu, że znaczną część rezerwacji hotel otrzymywał właśnie za pośrednictwem tego biura. Później były jednak tylko dobre wieśći, że nasza rezerwacja w żaden sposób z Thomasem Cookiem powiązana nie była, więc możemy spokojnie przygotowywać się do podróży.
Cabo Verde było naszym marzeniem od dawna. Kiedyś myśleliśmy, że może uda nam się usłyszeć tam na żywo Cesarię Evorę. Niestety pieśniarka odeszła na długo zanim zrealizowaliśmy nasze plany. Teraz lecieliśmy przede wszystkim żeby odpocząć. Uciec od listopadowych szarug i przymrozków, ale przede wszytkim dać sobie chwilę oddechu. Chyba po raz pierwszy od wielu lat bez żadnych planów dotyczących zwiedzania. Kiedyś spaliłbym się ze wstydu wyruszając w taką podróż, ale coraz częściej w codziennym kieracie łapię się na tym, że nie mam już kondycji trzydziesto czy nawet czterdziestolatka. Trzeba czasem wrzucić na luz.
W chłodne, wietrzne, deszczowe, listopadowe popoludnie dotarliśmy na lotnisko w Warszawie. Najpierw trzeba było skorzystać z placu zabaw, by oddać Frankowi, co frankowe. Trzeba przyznać, że dzieciaki mają się czym zająć na lotnisku. Franek wyszalał się na zjeżdżalni, dzięki czemu bez protestu mogliśmy iść potem do saloniku, z którego nawet było widać ową zjeżdżalnię. Drobny posiłek, toast cavą za udane wakacje I niedługo moglismy zajmować miejsce w samolocie do Brukseli.
W Brukseli już Boże Narodzenie na każdym kroku. Podróżni mogą sobie zrobić zdjęcia w saniach z logo portu lotniczego. Franek tymczasem sprawdził czy da się włożyć reniferowi palec do nosa.
Dodam jeszcze, że w Brukseli przywitał nas szron. Brrr, zima nadciągała i była tuż za widnokręgiem. Ale póki co, to wszystko na temat zimna, bo chociaż po przylocie na Cabo Verde około północy jakimś szczególnym ciepłem nas nie powaliło (+22°C i silny wiatr), to rano było już słońce, słońce, słońce… Chociaż wiatr miał nam towarzyszyć przez cały okres pobytu. Jak się dowiedzieliśmy, od listopada do marca jest tu raczej wietrznie.
Wyspy Zielonego Przylądka leżą około 600 km na zachód od Senegalu i najbardziej na zachód wysuniętego punktu Afryki: właśnie Cape Verde, Zelonego Przylądka, na którym ulokował się Dakar. Od tego właśnie przylądka wziął nazwę cały archipelag, a także państwo, które zajmuje wyspy.
My trafiliśmy na wyspę Sal. Dość płaską i pustynną w odróżnieniu od niektórych innych wysp – górzytych i pokrytych gęstą roślinnością. Sal jednak ma do zaoferowania na przykład piękne, piaszczyste plaże w południowej swej części, jak okolice miejscowości Santa Maria, w której stoi nasz hotel.
Plaża jest pierwszym punktem programu po śniadaniu i obowiązkowym spacerem po południu, gdy wędrujemy do miasta by zjeść jakąś kolację.
W pobliżu pełno łodzi rybackich, a na molo leżą sieci.


Nic dziwnego, że głównym pożywieniem na wyspie są ryby. Co zresztą miałoby być, kiedy nic tu praktycznie nie urośnie. Kilogram cebuli kosztuje 3 euro, ziemniaków 2,5 euro. Z ryb najdroższe są… dorsze. W restauracji najepiej zamówić tuńczyka. Dobre i tanie.
A propos euro: to niemalże oficjalna waluta. Miejscową walutą są escudos wymieniane po 110 CVE za 1EUR. Tyle tylko, że niemal wszędzie ceny sa podawane w euro i nikt nie bawi się w ułamki. Wymieniają bez pytania euro na escudos w stosunku 1:100. Wygodne i nie miałbym nic przeciwko temugdyby nie fakt, że kiedy w portfelu miejsce euro zajeły escudos to jakoś wszyscy zaczęli sobie przypominać o tym bankowym przeliczniku. Byłbym jednak niesprawiedliwy zaczynając od narzekania. Cabo Verde reklamuje się hasłem “no stress”. Jest ono widoczne na każdym kroku. I rzeczywiście tak ma być. Przybysz ma się tutaj zrelaksować i mieszkańcy robią wszystko, by tak się czuł. Odsetek życzliwych ludzi jest tutaj ogromny. Uśmiechy, uprzejmość i nawet uliczni handlarze jeśli nagabują to z umiarem. Nie chodziliśmy po peryferiach miasta, ale w centrum, na plażach czuliśmy się bezpiecznie. Nie docierały do nas sygnały o rabunkach czy pobiciach. Nie twierdzę, że to się nie zdarza – może bywa gdy ktoś nocą przedawkuje alkohol, ale dla normalnie spędzajacych czas ludzi jest to rzeczywiście kraina “no stress”.
Jesteśmy w Afryce, ale wcale tego nie czuję. To znaczy nie czuję tego niepokoju gdzieś w bocznych uliczkach, nie widać wielkich połaci slumsów, rozpadających się budynków, ktorych od czasów kolonialnych nikt nie remontował i.t.d. Na Sal domy są odnowione, kolorowe. Oczywiście nie wszystkie I oczywiście nie jest tak, że w ogóle nie ma slumsów, ale proporcje jakby inne niż w kontynentalnej Afryce.
Santa Maria, 28.11.2019; 00:45 LT

Komentarze