Wizyta w szpitalu przyniosła mniej stressów niż się obawiałem. Jeszcze początek był sztywny, mama płacząca i załamana („widzicie, co się ze mną stało”), ja nie bardzo umiejący dobrać właściwe słowa, ale po paru minutach coś pękło i… było jak za starych dobrych czasów. Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym, jak w domu. O chorobie też, a może nawet przede wszystkim, lecz jedynie w kontekście pracy, walki aby powrócić do normalności.
I stał się mały cud. Kiedy przynieśli obiad mama dała się nakarmić zupą i drugim daniem. Zjadła mniej więcej tyle, co przedszkolak, ale najważniejsze, że zjadła w ogóle i na dodatek żołądek to przyjął. Gdy skończyła się kolejna kroplówka postanowiliśmy spróbować chodzenia. Tato z jednej strony, ja z drugiej wzięliśmy mamę pod ramiona i powolutku pomogliśmy wstać z łóżka, a potem odbyliśmy spacer do drzwi, na korytarz i z powrotem. Efekt był na tyle obiecujący, że mama po odpoczynku na krześle („nie kładź się do łóżka jeśli nie musisz, oszczędzaj plecy i łap siły”- prosiłem) postanowiła spróbować jeszcze raz. Tym razem spacer był nieco krótszy, lecz humory nam się poprawiły.
Przyszedł czas na następną kroplówkę i mama znów się położyła. Dalej rozmawialiśmy. Żartowaliśmy nawet. Ani się obejrzeliśmy jak minęły cztery godziny. Umówiliśmy się na następny dzień na następne ćwiczenia i otrzymaliśmy przyrzeczenie zjedzenia następnych posiłków.
To truizm, ale rzeczywiście stan psychiczny chorego ma ogromny wpływ na jego walkę z chorobą. Dzisiejszy dzień był tego najlepszym przykładem. Mam cichą nadzieję przede wszystkim na to, że się nic się nie pogorszy przez noc i jutro będziemy mogli zacząć z tego samego poziomu. Może się uda, zważywszy, że z pewnością ucieszy ją też wizyta wnuków.
Wieczorem wyjedziemy do Gdyni, gdzie jeszcze muszę odpracować kilka dni zanim zacznę urlop, ale w czwartek powinniśmy dojechać z powrotem.
Tak a propos podróży, to zastanawia mnie rachunek ekonomiczny prowadzony przez linie autokarowe. Do tej pory wydawało mi się, że każda firma chce wszelkimi sposobami maksymalizować swoje zyski, ale pułap bogactwa przewoźników osiągnął już widocznie taki poziom, że o forsę przestali się martwić. Mizeria połączeń miedzy Szczecinem a Gdańskiem oferowana przez krajowych przewoźników jest porażająca. Już nawet nie chodzi mi o komfort jazdy lecz o ilość połączeń i godziny odjazdu. Kiedyś w Gdyni zaświtała mi w głowie genialna myśl: skorzystam z autobusu jadącego gdzieś z Mazur przez Gdynię, Koszalin, Szczecin gdzieś do Niemiec, Danii albo Holandii! Pobiegłem do kasy i… zostałem ofuknięty, że na trasy krajowe biletów nie sprzedają. Byłem zszokowany, ale gotów byłem tok rozumowania usprawiedliwić: więcej zarobią na sprzedaży biletu do Hamburga czy Amsterdamu zamiast blokować zyskowne miejsce dla gościa, który nie dojedzie nawet do granicy. Wczoraj, kiedy wracałem autobusem relacji Bremen – Augustów, myślałem, że w tym kierunku owej logiki już nie da się zastosować. W Szczecinie wysiadają pierwsi podróżni i stopniowo coraz więcej miejsc będzie wolnych. Wyjazd stąd o 01:30 i przyjazd do Gdyni o 07:00 nawet by mnie urządzał. Odbierając walizki postanowiłem więc spytać kierowcę o taką możliwość.
– My połączeń krajowych nie prowadzimy. Nie mamy nawet cenników na odcinki krajowe. – nie pozostawił z złudzeń kierowca. Może czegoś istotnego brakuje w moim rozumowaniu, ale na razie sytuacja sprawia wrażenie omijania szerokim łukiem pieniędzy leżących na ulicy. Leżących na tacy z prośbą by je podnieść. Być eksploatatorem regularnych linii autobusowych i jechać zapełnionym do połowy pojazdem odmawiając jednocześnie zabrania pasażerów po drodze wydaje się pozbawione elementarnej logiki ekonomicznej. Widocznie kasy mają już tyle, że na przykład schylać się po jakieś cztery-pięć dych od łebka już im się nie chce.
Szczecin, 07.08.2005