NIEMIECKI WIECZÓR

                   

W niemieckich portach zawsze jest tak samo. Kiedy wychodze po pracy domiasta, witają mnie puste ulice. Pamiętam Brake z jesieni i zimy. Zaprosiłem kapitana na kolację. Poszliśmy na deptak jeszcze przed dziewiętnastą. Wieczór rozświetlały pomarańczowe swiatła ulicznych latarni oraz kolorowe reklamy sklepowych witryn. I wokół ani zywej duszy. Znaleźlismy czynne dwie knajpki. Obydwie puste. Zjedliśmy, wyszliśmy i przez cały ten czas nikt się nie pojawił. Pomyślałem sobie: ech przecież to zima, szarugi, kto by spacerował w taki wieczór na przykład w naszym Niechorzu albo Darłowie? Dziś jednak jest niemal środek lata, wieczór jeszcze widny, a deptak taki sam. Może nie dwie, ale cztery kafejki otwarte, lecz krzesełka i stoliki starannie już uprzątnięte mimo, że jeszcze nie było dziewiętnastej. Poszedłem nad rzekę. Puste ławki na skwerku. Kilku chłopaków zabawia się skokami przez metrowej wysokosci płot. Wakacje. Troszkę dalej spotykam dwie dziewczyny, na oko piętnastolatki, które śmiejąc się ciut za głośno, charakterystycznie dla wieku gimnazjalnego wygłupiają się nad samą wodą. Gdyby nie tych parę nastolatków oraz przemykające od czasu do czasu samochody, mozna by pomysleć, że zaraza albo neutronowy kataklizm dosięgnął to sympatyczne miasteczko. Dostawiłem krzesełko do zapomnianego stolika na deptaku, zamówiłem lody oraz kawę i w milczeniu kontemplowałem przedziwną atmosferę letniego kurortu.

Owa cisza dopełniała się wzajemnie z niewesołym nastrojem jaki towarzyszył mi od rana. Po nadziei zaszczepionej w sobotnie popołudnie, przyszła znów zła wiadomość, ze stan zdrowia mamy się pogorszył. Znów nie ma siły aby nawet usiąść, dopadła ją wysoka gorączka i wciąż odżywiana jest wyłącznie przez kroplówkę. Lekarze jednak są powsciągliwi w swoich oceanach i wciąż każą czekać na przełom. Albo w jedną albo w drugą stronę. Tato jednak dziś był wyraźnie pogodzony z myślą o zbliżającym sie pożegnaniu.

– Myślisz, że powinienem już wracać? W razie czego zostawiam wszystko i mogę być w Szczecinie nawet w ciągu ośmiu godzin od Twojego telefonu. Wszystko zależy tylko od połączeń.

– Nie, zaczekaj jeszcze. Myślę, że lekarze w razie czego mnie uprzedzą. Na razie mówią, że za wczesnie na jakiekolwiek rokowania.

– Może przetrzyma ten kryzys? Przecież już nieraz było bardzo źle.

– Miejmy nadzieję – odpowiedział tato, ale tak jakoś bez wiary.

Wiem, jak bardzo zależało im na swiętowaniu pięćdziesiątej rocznicy ślubu. Od dziesięciu lat, kiedy choroba mamy postawiła ją na krawędzi naszego świata, za każdym razem życzyli sobie doczekania tej rocznicy. Mama wtedy machała ręką i chyba tylko po to żeby nie zapeszyć, powtarzała „to już nie dla mnie”. Krok po kroczku, krok po kroczku zbliżali się jednak do tej upragnionej daty.  Minął rok, drugi, piąty, kryzysy przychodziły i przemijały. Wiadomo było, ze choroba jest nieuleczalna i mama po każdym kryzysie stawała się słabsza, ale dzielnie walczyła. Został im już niewiele ponad rok i wydawało się, że wytrwają. Jeszcze tylko jedno lato i jesienią złote gody. Może jednak? Może jeszcze wykrzesa z siebie tych trochę sił?

Brake, 01.08.2005

Komentarze