NIEMCOWSKIE SPOTKANIE W GÓRACH ZŁOTYCH (1)

Skąd się bierze popularność rozmaitych zlotów i spotkań po latach? Tęskonota za utraconą młodością? Konfrontacja dawnych marzeń z rzeczywistością? Myślę, że jest w tym jakiś atawizm, ten sam mechanizm, który każe węgorzom pokonywać tysiące mil wracając z oceanu do miejsca swego lęgu, by tam skonać. Ten sam, który sprawia, ze choćbyśmy zjaechali cały świat i naoglądali się największych cudów, to i tak najmocniej zabije nam serce gdy przekroczymy bramę szarego, otoczonego odrapanymi murami podwórka, gdzie jako dziecko zdobywaliśmy pierwsze, najbardziej podstawowe życiowe doświadczenia. Na podwórku wrzeszczy kolejne pokolenie dzieciaków. Ktoś inny pisze na murach A+P = WM albo, oznajmia kredą, że „Andrzej jest głupi”. Ktoś inny zdartą futbolówką strzela bramki na miarę Ronaldo. To jednak są jacyś obcy, przybysze z innego wymiaru, którzy zajęli znany teren. Podwórko wciąż przeciez jest nasze i „tamto”.

Ktoś powiedział, że prawdziwe, największe przyjaźnie nawiązuje się przed trzydziestką. Może właśnie dlatego pomimo dzielącej nas odległości, po latach wciąż wracamy?  Trudno przecenić wpływ Niemcowej na nasze życie. Przecież jeździliśmy tam każdego roku i to nie tylko w wakacje. Spotykaliśmy rozmaitych ludzi, prowadziliśmy nocne rozmowy kończone wspólnym ogladaniem wschodów słońca nad pasmem Jaworzyny. W tyglu rozmaitych charakterów, zainteresowań, wspólnie organizowanych wycieczek i innych eventów kształtowała się nasza młoda osobowość.

Kiedy chatką zawładnęły następne pokolenia wędrowców, Hrabia wspominał, że Niemcowa to nie miejsce, lecz ludzie. To, co stamtąd wynieśliśmy i to, co sami dołożyliśmy mogliśmy w każdej chwili wskrzesić czy to na spływach kajakowych, czy na spotkaniach u Araba, czy jak teraz mieliśmy – u Doktorka.

Pełen takich myśli stanąłem u wrót drewnianego domku sprzed którego rozciągał się przepiekny widok na kotlinę, której perspektywę zamykały szczyty Czarnej Góry oraz Śnieżnika.

Mogłem spojrzeć tylko przez moment, ponieważ juz po chwili utonąłem w objęciach dawno niewidzianych przyjaciół. Przyjechałem w sobotni poranek jako ostatni z grupy tuzina uczestników. Większość przyjechała w piątek, a niektórzy jeszcze jeden dzień wcześniej.

Ktos coś mówi, odpowiadam, ale zaczyna rozmowę ktos inny. Dwa – trzy zdania, nie więcej. Nie da się dłużej. Siadam w fotelu. Zaczynam rozmawiać z Hrabią. Siedzimy na uboczu, z głośnika sączą się dźwięki gitary w El Concerto de Aranjuez. Już mi nic nie potrzeba. Po trzecim zdaniu rozmowa się rozkręca.

-Steve! Z Hrabią nie widziałeś się dwa lata, a ze mną trzydzieści! – przerywa nagle Doktorek. Już mnie wyciąga na balkon, już ktoś podaje kieliszek utoczonego z dębowej beczki trunku. Uff, jeszcze przed sniadaniem…

Za to po śniadaniu, kiedy już zdążyliśmy się trochę nagadać przy stole przyszła pora na wycieczkę w góry. Co prawda wraz z rozwojem komunikacji lotniczej i stopniową poprawą naszych dróg odległości trochę się skurczyły, ale wciąż dla człowieka z północy Polski weekendowy wypad w góry jest wyzwaniem. Ów popołudniowy spacer był dla mnie równie ważny jak samo spotkanie.

Pogoda nam dopisała wyjątkowo. Liście na drzewach zaczynały już przybierać jesienne barwy, więc w słoneczne popołudnie prezentowały się szczególnie pięknie. Jeszcze piękniej będzie pewnie za tydzień albo dwa kiedy żółcie i czerwienie zintensywnieją.

Bardzo ważnym elementem każdej wędrówki jest coś, co Krystian nazywa „kocykowaniem”. Krótko mówiąc przerwa w marszu, podczas której najczęściej w pozycji horyzontalnej podziwia się to, co natura przygotowała dla nas na dany dzień. Nie idziemy przecież w góry tylko po to, by zaliczać kolejne kilometry, lecz przede wszystkim dla widoków, a te warto kontemplować w skupieniu. Jeszcze ktoś się wygłupia, ale po chwili rozmowy się wyciszają. Hrabia nieco z boku, jakby zamyślony, Arab też w milczeniu pstryka zdjęcia, dziewczyny patrzą w górę i komentują kształty chmur na niebie. Nawet dwa samce alfa, Doktorek i Belmondo zamilkły na chwilę, co było niemałą rzadkością.

Po pstryknieciu fotki, chiałem położyc się bliżej grupy, lecz co się przymierzyłem, to odstraszaly mnie leżące wszędzie owcze bobki. Nie chciałem psuć nastroju chwili, więc wycofałem się na drogę, gdzie bobków bylo jakby mniej i tam się położyłem. Blogi nastrój przerwało czyjeś wezwanie do wymarszu.

Góry tymczasem perfekcjne, jak z dziecinnych rysunków z nieskończoną ilością planów wyłaniających się jeden zza drugiego.

Kolejny przystanek to „pięć minut dla fotoreporterów”.

fot. Doktorek

Co takiego tam w trawie? Już wszystko jasne:

Taki grzyb i urodę ma, i pomylić go z jadalnym nie sposób. Koledzy nazbierali dzień wcześniej trochę grzybów, w tym wiele kań. I teraz zastanwiałem się, czy nie zawieruszył się im między kaniami jakiś sromotnik.

Kapliczka w górach to zawsze wdzięczny temat do zdjęć. Ten kościółek we Wrzosówce pochodzi z XIX wieku i został niedawno odrestaurowany.

Był zamknięty, więc tylko spojrzeliśmy na wnętrze przez kraty o poszliśmy dalej, ku Przełęczy Lądeckiej, gdzie mielismy przekroczyć granicę z Czechami by udać się do restauracjiw Travnej na piwo i pyszną (jak zapowiadał Doktorek) zupę czosnkową.

Zerwał się wiatr. Smagał  wiotkie korony drzew, i pochylał ku ziemi pożółkłe trawy przypominające te na bieszczadzkich połoninach.

W końcu znaleźlismy się na przełęczy.

Jeszcze kilka lat temu szlak wzdłuż granicy znaczony był dużymi, żółtymi tablicami z napisem „Granica państwa. Przekraczanie zabronione, a na przejściu musielibyśmy legitymować się strażnikom. Teraz o istniejącej granicy świadczyły jedynie niewielkie białe słupki z pomalowanym na czerwono topem. Przy szosie zaś tablica informująca, że wkracza się na terytorium Czech.

Tuż za przejsćiem mogliśmy obejrzeć turystyczną mapę okolicy. Fajnie, bo nie lubię chodzić „na ślepo”, nie wiedzą co znajduje się wokół.

Ruszyliśmy w dół najpierw szosą, potem kawałek przez las, a następnie skrajem pastwiska wzdłuż drutów elektrycznego pastucha. Potem drogowskaz skierował nas ścieżką przez las do restauracji we wspomnianej Travnej. Fajnie było napić się piwa po kilku kilometrach marszu, ale zupa czosnkowa też była świetna – Doktorek nie przesadził. W gościnnym ogródku owego przybytku zagościlismy na dłużej, bo po zupie pjawił się na stołach vypražany syr i po jeszcze jednym piwie. Co za miejsce. Tak niedaleko od pobliskich miasteczek, a w tej wciśniętej w dolinę osadzie nie ma dostępu do sieci telefonii komórkowej. Nie tak dawno niebyloby to niczym szczególnym i nikt nie zwróciłby uwagi, ale teraz poczuliśmy się jak na bezludnej wyspie, z której nie ma kontaktu z cywilizacją. Cóż, żyjemy w XXI wieku. Niemal każdy odczuł wyraźną ulgę kiedy po owym odpoczynku wyszliśmy nieco wyżej i telefony ponownie się zalogowały. Mój od razu się rozdzwonił. Ot, powrót do rzeczywistości.

Gdańsk; 13.10.2012; 16:00 LT

Komentarze