NIEDZIELNE PRZEDPOŁUDNIE W ŻELAZOWEJ WOLI

Żelazowa Wola. Przez długą część swojego życia znałem ją tylko ze szkolnych podręczników. Pomimo, że bez zbędnego patosu możnaby powiedzieć, że jest dla polskiej muzyki tym, co Betlejem dla religii chrześcijańskiej. Po raz pierwszy przywiódł mnie tam Moj Anioł kilka lat temu.,

Teraz, przy okazji wyjazdu na koncert Cohena do Łodzi, postanowiłem, że pojedziemy tam znów. Byłaby to okazja, by pokazać miejsce urodzenia Fryderyka Chopina Tomkowi i Paulinie, bo jeżdżą po świecie, poznają kolejne kraje, władają językami, a jeszcze gotowi by pomylić Żelazową Wolę ze Zduńską Wolą.

Z Łodzi pojechaliśmy na nocleg do Sochaczewa. Stamtąd do Żelazowej Woli jest już tylko kilka kilometrów. Zaledwie kilka minut jazdy samochodem. Poranek jak zwykle leniwy, bo załozyliśmy sobie, że zwiedzanie połaczymy z niedzielnym koncertem, więc wystarczyło, że dotrzemy tam około południa.

Przechodzimy przez bramę i zostawiamy za sobą zgiełk świata. Tam za bramą pośpiech, ruch samochodów, hałas. Tu za bramą zieleń, cisza stare, dostojne drzewa w parku, a gdy ma się odrobinę szczęścia, tłem dla tego wszystkiego jest dobiegająca z głośników muzyka największego naszego kompozytora.

Kasy biletowe mieszczą się w jednym z dwóch pawilonów wybudowanych ostatnio wzdłuż kamiennego muru okalającego posiadłość.

Pamiętam jak kiedyś staliśmy wieczorem z Aniołem na przystani promowej w Karsiborze czekając na przeprawę. Był późny wieczór, promy kursowały już rzadko. Czekaliśmy cierpliwie słuchając radiowej „Jedynki”, a tam akurat trwała dyskusja na temat budowanych właśnie pawilonów. Jeden z rozmówców w bardzo emocjomnalnych słowach określał tę budowę jako gwałt na otoczeniu dworku, świętokradztwo niemalże. Pawilony zaś, zbudowane z piaskowca, szkła i drewna, zaznaczają swoją obezność na skraju parku bardzo dyskretnie. W zamian zaś oferują mnóstwo dobrego dla wycieczek tłumnie odwiedzających to miejsce. Bo pomijając już kasy, jest tam i cywilizowany sklepik z pamiątkami, i stoisko muzyczne z płytami, informacja w wielu jezykach, toalety, a w drugim pawilonie kawiarenka i niewielka sala koncertowa. Do tej pory, turyści mogli w mniej lub bardziej gustowne pamiątki zaopatrywac się tylko w budkach koło parkingu, a kawę wypić co najwyżej gdzieś w pobliskiej restauracji.

Czy budowa pawilonów stanowiła gwałt na tym świętym dla naszej muzyki miejscu? Nie sądzę. Po pierwsze dlatego, że ich ingerencja w ten teren jest naprawdę nieznaczna, a po drugie, że sama Żelazowa Wola zmieniała się bardzo na przestrzeni lat i tak naprawdę to chyba jedynie sam „dworek” pozostał w miarę oryginalny, chociaż był czas, że i z niego pozostały jedynie mury.

 Sama nazwa „dworek” też zresztą wydaje się na wyrost. Prawdziwy dwór, który stał w tej posiadłości, już nie istnieje. Strawił go pożar jeszcze za życia ówczesnych właścicieli, rodziny Skarbków. Ów dwór posiadał także dwie oficyny. W lewej mieszkała rodzina Chopinów: Mikołaj Chopin, francuski guwerner z żoną Justyną z Krzyżanowskich, zubożałą szlachcianką, która pomagała Skarbkom w prowadzeniu gospodarstwa. Tutaj 1 marca 1810 roku przszedł na świat ich syn, Fryderyk. Był to skormny domek, w którym porawdopodobnie nie było nawet podłóg, lecz gliniane klepisko. Pamiętam takie z nieistniejącej już chałupy mojej babci. Przeraźliwie nierówne klepisko było jednak całe wyłożone kolorowymi chodnikami, więc w izbie było czysto.

Dopiero pod koniec XIX wieku dobudowano charakterystyczne kolumny i trojkątny portyk, które zwykłej chałupie nadały charakter niewielkiego dworku,

Po zniszczeniu dworu, ogień strawił wkrótce i prawą oficynę. Pozostała jedynie ta lewa.

Zastanawiałem się, jaki wpływ na małego Fryderyka miało dorastanie w owym dworku i w parku nad rzeką Utratą.

Wydawało się, że oczywiste jest, iż to wyjątkowe otoczenie znalazło potem odzwierciedlenie w muzyce genialnego kompozytora. Moja teoria byla jednak bezpodstawna. Fryderyk Chopin był bowiem jeszcze niemowlakiem, kiedy jego rodzice podjęli decyzję o przeniesieniu się do Warszawy. Opuścili Żelazową Wolę jeszcze tego samego roku.

Sam Chopin bywał tam jeszcze kilkarotnie jako nastolatek lecz już tylko jako gość. Ostatni raz odwiedził to miejsce w wieku dwudziestu lat. Skarbkowie nie byli już wtedy właścicielami majątku, który przez następne lata przechodził z rąk do rąk.

Co ciekawe otoczenie tego miejsca opieką i utworzenie tam muzeum zawdzięczamy przede wszystkim… Rosjaninowi, Milijowi Bałakiriewowi. Ów zafascynowany muzyką Chopina kompozytor przybył w 1891 roku do Warszawy i ze zdumieniem stwierdził, że tutejsze środowisko muzyczne w ogóle zapomniało o miejscu narodzin „czwartego wieszcza”. Miał nawet problemy by uzyskac informację jak w ogóle tam trafić. Mimo to, do Żelazowej Woli dotarł, a potem dał upust swojemu oburzeniu w rozmowie z Czesławem Jankowskim – dziennikarzem „Kuriera Warszawskiego”, który potem pisał w tej gazecie:  „Przychodzi oto chwila zasłużonego upokorzenia. Przybywa do nas człowiek, związany ze społeczeństwem naszem jedynie uwielbieniem gorącem dla dzieł nieśmiertelnych, któremi społeczeństwo to się szczyci […]. Cóż na usprawiedliwienie nasze odpowiedzieć mu na to, że w domu, w którym Chopin na świat przyszedł, pachciarz niechlujny obecnego właściciela Żelazowej Woli mleko kwasi na wpół przegniłych posadzkach i jabłka suszy po odrapanych z tynku ścianach pokojowych?” [http://www.ruchmuzyczny.pl/PelnyArtykul.php?Id=1744].

To głównie Bałakiriew “wychodził” po carskich urzędach zgodę na wykonanie i ustawienie w Żelazowej Woli pomnika Chopina. Stało się to trzy lata po jego pierwszej wizycie, jesienią 1894 roku. Planowano wówczas wykupić także dom i okoliczną ziemię, lecz cena podana przez ówczesnego właściciela okazała się zaporową.

Pomysł ten zrealizowano dopiero po odzyskaniu przez Polskę neipodległości. I dopiero w 1931 roku przystąpiono do renowacji obiektu. Wtedy też, w latach 1932-1934 uporządkowano teren i urządzono park według projektu profesora Franciszka Krzywdy-Polkowskiego. Z całego kraju płynęły dary – w sumie około siedem tysięcy drzew i krzewów.

Wybuch II Wojny Światowej nie pozostawił także i tego miejsca w spokoju. Okupant przekształcił obiekt w sanatorium i miejsce rehabilitacji rannych żołnierzy, a kiedy Niemcy znaleźli się w odwrocie, urządzono tam szpital polowy. Nie trzeba dodawać, że większość eksponatów wtedy zaginęła.

Po wojnie do renowacji i nadania temu miejscu właściwej rangi przystąpiono niemal natychmiast, bo już w 1945 roku.

Właściwie to rozmaite prace trwają do dziś. I dobrze, bo widać, że dowrek ma gospodarza i nie mamy się czego wstydzić przed światem.

W upalne południe dołączylismy do zebranych przed dworkiem widzów, zasłuchani w płynące dźwięki granej na żywo muzyki Chopina.

Jest to w pewnym sensie nawiązanie do tradycji, ponoieważ sam Chopin ponoć grywał przed dworkiem, kiedy tu przyjeżdżał. Fortepian wynoszono przed dom, a młody Fryderyk zachwycał swą grą zarówno zaproszonych gości jak i przypadkowo zebranych włościan.

Przy dobrej pogodzie nie starcza miejsca na ławkach przed dworkiem. Słuchacze siadają na dlaszych ławeczkach w parku, albo wprost na trawie, jak Tomek i Paulina, których odnaleźliśmy dyskutujących po koncercie.

Park zachęcał także do odpoczynku nad brzegiem Utraty. Właściwie możnaby się stąd nie ruszać nigdzie przez cały dzień.

Podczas koncertu, ze względu na swoje małe rozmiary dworek był zamknięty dla zwiedzających. Potem oczywiście większość ludzi ruszyła do środka. My, aby uniknąć tłoku, poszliśmy najpierw na spacer po parku, a na zwiedzanie przyszliśmy później.

Ponieważ niewiele, a właściwie prawie nic z czasów pobytu Chopina w Żelazowej Woli się nie zachowało, ekspozycja jest skromna, ascetyczna. Ot, kilka reprodukcji, rękopisy nut (nie wiem czy kopie, czy oryginały)

Ów brak tak dotkliwy nie jest, kiedy uświadomi sie sobie, że zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Warszawie, znajduje się „prawdziwe” muzeum poświęcone wielkiemu kompozytorowi. Żelazowa Wola zaś niech pozostanie owym kameralnym, zabytkowym miejscem z klimatem. Miejscem, gdzie muzyka Fryderyka Chopina brzmi najpiękniej.

Gdańsk, 16.08.2013; 00:15 LT

Komentarze