NIEDOKOŃCZONE, ŚWIĄTECZNE ŚNIADANIE

              

Przygotowania do swiąt w moim przypadku już dawno nie były tak intensywne. Kuchnia, od czasu rozwodu wykorzystywana głównie do parzenia kawy i herbaty oraz do robienia kanapek, za sprawą Eks znów zaczęła pracować pełną parą. Tym bardziej, ze nadwątlone siły rodziców nie pozwalały juz ani na składanie wizyt ani na urządzanie światecznego śniadania. Prawie wszystko więc przygotowywaliśmy my, a przewieźlismy do ich domu.

Rodzice mieli zająć sie kaczką, czego Eks wolała się nie podejmować. Wziąłem więc sprawy w swoje ręce ja i zakupiłem chrupiącą kaczkę w chińskiej restauracji. Pomysł spodobał się mojej mamie na tyle, że postanowiła skosztować jej jeszcze przed świętami. Kupiłem dodatkową porcję specjalnie na jej sobotni obiad i zjadła ją z takim smakiem, jak już dawno nie było widać. Umówiliśmy się na przygotowanie śniadania o dziewiątej rano w wielkanocna niedzielę i tak się rozstaliśmy.

A tu odmiana. Mama leży w łóżku. Nic nie szkodzi. Będzie mama leżeć, stół przysuniemy do łóżka i zmiescimy sie wszyscy dookoła. Nie zdążyliśmy jednak nakryć, kiedy dostała ataku torsji. Zrobiła się zbyt słaba by podzielić się jajkiem. Wkrótce potrzebowała wyjść do toalety, ale mimo, ze pomoglismy jej wstać i podtrzymywaliśmy, nie była w stanie wykonac kroku. Basen nic nie dał bo mimo, że prawie wszyscy opuścili pokój, najwyraźniej czuła sie skrępowana. Potem znów torsje i sen z wyrazem zmęczenia i cierpienia na twarzy. Kiedy się budziła, nie była w stanie zapanować nad odruchami fizjologicznymi. Nie była już w stanie sie podnieść.

– Boli – wyszeptała.

Do tej pory zażywała silne tabletki. Nie mielismy kropli ani tym bardziej zastrzyków. Poza tym dochodziła sprawa osłabienia. Od obiadu poprzedniego dnia nie miała nic w ustach. I widać było, ze nie przełknie ani tabletek ani jedzenia. Postanowilismy wezwać pogotowie.

– Do szpitala – zawyrokował lekarz.

– Czy to konieczne?

– Tak. Albo szpital, albo prosze podpisać, że państwo odmawiają.

Nosze, karetka, kolejne wymioty i czekanie na izbie przyjęć. Lekarka prosi nas do siebie.

– Przykro mi komunikować to Wielkanoc, ale takie jest życie. Ona umiera.

Liczyliśmy się z tym od dawna, ale co innego jedynie rozważać, a co innego usłyszeć słowa grzebiące wszelką nadzieję.

– Jak długo to potrwa?

– W obecnym stanie to sprawa godzin. Może za sprawą kroplówek uda sie przedłużyć do kilku dni. Na tym etapie już tylko jeden Pan Bóg wie.

– Czy możemy zostać przy niej na noc?

– Niestety nie. Szpital nie ma warunków na całonocne odwiedziny.

Wracam z tatą na chwilę do domu. Trzeba powiadomić pozostawioną w oczekiwaniu rodzinę. Przerywamy to nierozpoczęte na dobre (mimo, ze dochodziła już piętnasta) śniadanie.

Potem wracam z tatą do szpitala. Czuwamy przy łóżku do wieczora. Kolejne torsje, kolejne minuty snu, butelki kroplówek, pożółkła twarz mamy i jej coraz bardziej zapadnięte, półprzymknięte oczy. Czasem otwiera je szerzej, i niby rozbudzona pyta o godzinę albo mówi, że boli. Czasem zaś nie mówi nic tylko patrzy na nas. My też nic nie mówimy. Jesteśmy. Po prostu.

Przychodzi jednak wieczór i trzeba wracać do domu. Żegnamy się i umawiamy na jutro. Mama chyba jednak zbyt cierpi, by mysleć o jutrzejszym spotkaniu. Sprawia wrażenie, że jest jej już wszystko jedno.

Tak mi przykro, że nie pozwolono nam zostać.

A jednocześnie drobna radość w ogromie smutku, że z taką przyjemnością zdążyła zjeść w Wielką Sobotę ową wielkanocną kaczkę. Od dawna jadała bardziej z przyzwyczajenia i przymusu. Przyjemność zostawiła sobie na ostatni posiłek.

Tyle razy słowami „niech cię Bóg prowadzi” błogosławiła mnie na drogę, kiedy wyruszałem w kolejne podróże. Niech teraz Ciebie Bóg prowadzi Kochana Mamusiu i pozwoli w swojej łasce z ufnością przejsć na drugą stronę, kiedy uzna, że nadszedł już czas. I niech czeka na Ciebie już miejsce w Jego Królestwie.

Szczecin, 16.04.2006; 23:50 LT

Komentarze