NAZNACZONY

Lato, jak to lato – czas rozrywki, co w kinach zazwyczaj objawia się repertuarem klasy C. Zawsze z utęsknieniem czekam do rozpoczęcia nowego sezonu. To chyba jedyny plus jesieni. Bez kina jednak aż tak długo wytrzymac trudno, więc zaproponowałem pójście na seans w ramach początku weekendu. Biedny Mój Anioł. Ostatnio ciągałem ją po jakichś filmach o kosmitach. Ona cierpliwie to znosiła mimo, że co jeden to gorszy. Teraz miał być temat pokrewny, czyli o duchach.

Tak naprawdę to nie byłem pewien czy o duchach, bo ze zwiastunu ani z opisu filmu jednoznacznie to nie wynikało, ale coś w pobliżu tego tematu. „Naznaczony” już samym plakatem sugerował jakieś paranormalne zdolności i zarazem klopoty głównego bohatera, małego chłopca Daltona. Czyli jakaś mieszanka „Omenu”, „Dziecka Rosemary”, a może i „Egzorcysty”. Jednym słowem wakacyjna sieczka.

Początek: młode małżeństwo z trójką dzieci wprowadza się do nowego domu, w którym zaczynają dziać się jakieś dziwne rzeczy. A to zginęło pudło z nutami, a to ktoś zrucił z półki dopiero co ułożone książki, a to drzwi same się poruszają, a z góry dochodzą jakieś dziwne dźwięki. No tak. Widywałem to już chyba dziesiątki razy. Wiadomo, że te rozmaite sygnały zaczną się nasilać, aż w końcu pojawi się zły duch, który całkowicie zdemoluje ów nawiedzony dom i być może przetrzebi lekkomyślną rodzinę, która na czas nie przeniesie się do innego lokum. Spoglądałem ukradkiem w bok, czy Mój Anioł jeszcze nie śpi.

Kiedy jednak pierwszy raz „coś” się pojawiło, przeleciały mi po plecach ciarki. To nie przenośnia. Autentycznie poczułem ów dreszcz strachu. A później powracał on jeszcze nie raz. O spaniu nie było mowy. Nawet wtedy gdy w samym środku akcji, kiedy życie dziecka w takiej formie jaką znamy było w ogromnym niebezpieczeństwie reżyser zaczął bawić się konwencją wprowadzając do akcji trójkę tropicieli duchów z dziwacznymi, śmiesznymi gadżetami. Mimo to, nikomu do śmiechu nie było.

Jeszcze raz okazało się, że nie sztuka mieć pomysł. Trzeba jeszcze umieć opowiedzieć daną historię. Dziś w dobie komputeryzacji, kina 3D i rozmaitych innych efektów trudno oprzeć się pokusie skorzystania z tego arsenału cudów. Potwory biegają jak żywe, krew leje się strumieniami, domy walą się wprost na widzów wciskanych w fotele, ale ci kręcą nosami z niezadowolenia, że to wszystko chała… A przecież już dawno odkryto, że najbardziej boimy się tego, czego nie widać. James Wan, reżyser tego filmu, wie o tym doskonale i dlatego nie szaleje z efektami specjalnymi. Historię jakich wiele opowiada jednak w taki sposób, tak dozując środki, że po seansie strach było wejść do pustego, podziemnego garażu, a kiedy o poranku niechcący szturchnąłem śpiącego Anioła, ona zerwała się z krzykiem, mimo, że zdążyłem już doprowadzić się w łazience do porządku i aż tak demona nie przypominałem.

Jest więc nawiedzony dom, a może tylko obłąkana matka pogrążonego w śpiączce dziecka. Tego na początku jeszcze nie wiemy.

Oczywiście mąż nie podziela jej starchu, więc kobieta cierpi jeszcze bardziej. Njarozsądniej byłoby zmienić dom, bo aż nieprzywoicie ciągnąć tak zgrany i przewidywalny do bólu wątek. W końcu mąż się zgadza na przeprowadzkę i widzowie oddychają z ulgą pozbywszy się nie tyle strachu przed inwazją duchów, co konieczności oglądania poraz trzysta siedemnasty tego samego idiotycznego wątku, że pomimo ewidentnie nawiedzonego domu, jego mieszkańcy decydują się mieszkać w nim nadal, pchani jakimś masochistycznym poczuciem konieczności wytrwania wbrew rozsądkowi.

Co dalej, nie będę opowiadać, bo zepsułbym przyjemność oglądania filmu. Jego siła tkwi bowiem w zwrotach akcji i przede wszystkim doskonałemu montażowi. Na mnie na przykład największe wrażenie zrobiła scena, kiedy po domu w biały dzień co chwilę przebiega roześmiany mały chłopiec. Na oczach oniemiałej z zaskoczenia i przerażenia głównej bohaterki. Chłopiec nie robi nikomu krzywdy. Biega i śmieje się, jak robią to bawiące się na podwórku dzieci. Tyle tylko, że pojawia się na moment, przebiega gdzieś i znika, by po chwili beztrosko wyskoczyć z najmniej spodziewanego miejsca. Trudno się zorientować, czy to jeszcze koszmarna rzeczywostość, czy już urojenia roztrzęsionej matki. Twórcy filmu doskonale wiedzą, w jaki sposób dozowac napięcie i bez litości używają sobie na naszych emocjach oraz fobiach. Nie muszą pokazywać jak na dłoni wampirów wysysających krew, powstajacych z grobów trupów, czy opętanych przez demony ludzi. Wystarczy, że pokażą nam normalny dom tak, że każdy jego zakamarek zaczyna być podejrzany. Zdają sobie sprawę, że niemal w każdym drzemią jakieś fobie. Z czasów dzieciństwa pozostała w nas pamięć o czających się za szafą potworach, które tylko czyhały by nas dopaść, kiedy rodzice zgaszą światło i wyjdą z pokoju. Nikt nie brał na poważnie tych lęków, tłumacząc przerażonym dzieciakom, ze to wszystko ich fantazja.

Teraz jednak z układanych w filmowej akcji puzzli zaczynamy zdawać sobie sprawę, że to wcale nie musiała być przewrażliwiona wyobraźnia. Nie możemy oprzeć się wrażeniu, że naprawdę z otwieranej właśnie szafy, może coś wyskoczyć, a najbardziej przerażające jest to, że nie wiemy co to jest i, że tego nie powinno być w pustym mieszkaniu, w którym aktualnie przebywamy.

Coś co miało być jednym z setek filmów o domu, w którym straszy, zapchajdziurą wakacyjnego repertuaru, doskonale gra na naszych emocjach i na najprostszych, dziecinnych lękach. Jednym słowem, straszy naprawdę. Polecam żądnym wrażeń. Oczywiście pod warunkiem, ze nie będą zajmować się analizą naukową opowiadanej historii, lecz wakacyjnie przymkną oko na prawdopodobieństwo zaistniałych wypadków.

Gdynia, 25.07.2011; 01:05 LT

Komentarze