Dwa tygodnie temu poniższą konwersację przeprowadziłem na Facebooku. Mój kolega przebywający aktualnie w podróży służbowej zagaił:
– Cześć, co tam w kinie słychać? Masz jakieś nowe recenzje?
– Cześć. Byłem na: "Skóra, w ktorej żyję", ale jeszcze nic nie napisałem
– Jednym słowem proszę…
– Hm…
– Rozumiem, że nie umiesz jednym słowem… Tylko zaraz musisz paszkwil napisać.
Kolega najwyraźniej nawiązywał do „O północy w Paryżu” Allena, pomimo, że swojego tekstu wcale nie uważam za paszkwil na jednego z moich ulubionych reżyserów, lecz na jego zaszufladkowanie.
– Będę się starać bez paszkwila, ale obawiam się, że będę musiał.
– Czyli nabździł strasznie?
– Prawdę mówiąc nie wiem co autor miał na myśli, bo nie wierzę że chodziło mu tylko o opowiedzenie banalnego thrillera. Dlatego myślę i myślę co napisać, i nic mi nie przychodzi do głowy. Chyba rzeczywiście załatwię to jednym słowem.
Później dyskusja jeszcze nieco obniżyła loty i zeszła na ból odgniecionych pośladków, które rzekomo są najlepszym i obiektywnym recenzentem. To znaczy, o ile wrażeń z seansu nie zdominuje odgnieciony tyłek, film należy uznać za dobry, ponieważ myśli widza szybowały ku bardziej wzniosłym doznaniom.
Jeżeli miałbym najnowsze dzieło hiszpańskiego reżysera oceniać pod tym kątem, doszedłbym do bardzo zaskakującego wniosku.
– Coś jest w tych filmach Almodovara – powiedział bowiem Mój Anioł, kiedy już w domu ochłonęliśmy po namiętnych uniesieniach, w których wir rzucilismy się ledwie domknąwszy za sobą drzwi.
– Tak – uśmiechnąłem się – działa na nas wyjątkowo.
Miałem jeszcze w pamięci „Volver”, któremu w pewnym sensie zawdzięczamy to, że jesteśmy razem (tu wiadomość z ostatniej chwili: właśnie przypadkiem odnalazłem w przepastnym archiwum tekst, który wydawał się bezpowrotnie stracony, a dotyczący pamiętnego seansu „Volver”, który odmienił moje życie. Wtedy nie miałem śmiałości go opublikować, a potem opłakałem jego utratę. Ten archiwalny wpis pojawi się po obecnym).
Ma więc Almodovar dar opowieści o kobietach nie tylko dosłownie, lecz także wpływając na tajemnicze siły rządzące naszymi zmysłami i podświadomoscią. Sam jego najnowszy film uważam w dalszym ciągu za banalny. W każdym razie ja nie mogę doszukać się „drugiego dna”. Może już umysł nie ten. Za to zmysły wciąż odbierają na właściwej fali, skoro sprawił mi tyle przyjemności już po seansie.
Jeżeli natomiast chodzi o pisanie, to wolę skupić się ostatniej wizycie w kinie. „Bitwie Warszawskiej 1920”.
Największą zaletą tego filmu jest fakt, że w ogóle powstał. Wiele w naszej kinematografii nakręcono filmów o naszej historii, lecz żaden jeszcze nie opowiadał o tym jednym z najbardziej przełomowych momentów w dziejach naszego narodu. Oczywiście ów fakt, że jest to pierwszy film niemal z urzędu skazał go na bardzo schematyczne i czarno białe opowiedzenie historii. Miała to być z założenia „rekonstrukcja w 3D”, ilustracja podręczników do historii. Na głębszy rys psychologiczny przyjdzie czas, gdy za temat wezmą się kolejni twórcy. Czułem się więc jakbym przezrzucał kartki komiksu. Wszystko opowiedziane bardzo powierzchownie, a co gorsza z telenowelową manierą informowania o wydarzeniach za pomocą banalnych dialogów zamiast po prostu pokazywania ich (to przecież w końcu film, w dodatku z założenia widowisko historyczne, a nie spektakl teatralny, gdzie środki są ograniczone). Pan Hoffman opowiadał, że owa megaprodukcja 3D została wykonana za jedną dziesiątą budżetu zachodnich filmów. To niestety było widać. Na początku odnosiłem wrażenie, że oszczędzano nawet na statystach. Na szczęście druga połowa filmu wyraźnie podnosi jego poziom. Jest kilka scen batalistycznych, które godne są największych pochwał. Niestety, brakowało mi stopniowania napięcia gdy wróg stał na przedpolach Warszawy. Znów załatwia się sprawę gadaniem. Ktoś na przykład po prostu wspomina, że dyplomaci opuszczają stolicę. Pamiętam dokumentalne zdjęcia pokazujące dyplomatów opuszczających Warszawę podczas ataku hitlerowców w 1939 roku. Otoczone przez niemiecką armię, umęczone miasto wraz z cierpiącymi okrucieństwa wojny mieszkańcami kontrastowało z limuzynami i eleganckimi strojami zagranicznych dostojników opuszczających je podczas kilkugodzinnego zawieszenia broni. Szarmanccy oficerowie Wehrmachtu z uprzejmością kontrolowali paszporty, by po paru godzinach znów zmienić się w atakujące bestie. Ileż było niedopowiedzianej grozy w tych idyllicznych dokumentalnych zdjęciach. Brakowało mi tego w filmie Hoffmana. Podobnie jak większego zaakcentowania przełomu jakim było pamiętne uderzenie z flanki.
Załatwiono to chyba zaledwie jedną sceną, gdy zaskoczeni Rosjanie krzyczą, że „Poliaki z tyłu” i rozpoczynają odwrót. Zaraz potem jest zwycięstwo. Niewiele miejsca poświęca się rozterkom Piłsudskiego. Ot, kamera zauważa, że takowe były. Chociaż przyznać trzeba, że pięknie sfilmowano śmierć księdza Skorupki.
Brakowało mi też szerszego spojrzenia na Polską Republikę Radziecką, z jej tymczasowym rządem, który przez kilka tygodni urzędował w Białymstoku. Upadek miast, pełne niepewności oczekiwanie cywilów na wkroczenie obcych wojsk to temat samograj. Wystarczy wspomnieć opowieść o ostatnich godzinach przed wkroczeniem Czerwonych Khmerów do Phnom Penh w „Polach śmierci”, czy chociażby upadek Warszawy w „Gdziekolwiek jesteś Panie Prezydencie”.
Wielkim plusem tego filmu jest natomiast sprowadzenie obrazu wojny do jej najgorszej, lecz jedynie prawdziwej postaci. Krwawej jatki napierających na siebie oddziałów. Po tym filmie nie godzi się więcej śpiewać „jak to na wojence ładnie…”. Śmierć odarta jest z wszelkiej godności. Kamera nie tyle filmująca toczoną walkę, co będąca jej uczestnikiem, rejestrująca wszystko z najmniejszej odległości tworzy zupełnie inny obraz bitwy. Wojny, w której zacni obywatele, wcześniej chadzający do teatrów, opery, świetnych restauracji, zmuszeni są albo do przemiany w dzikie bestie, albo do okrutnych męczarni w charakterze t.zw. mięsa armatniego.
Jest też Hoffman mistrzem umiejętnego wplatania romantycznych wątków w opowiadane historie, czego niewątpliwie nauczył go maestro Sienkiewicz. Piękna Natasza Urbańska w charakterze Aleksandry (doskonale zagrana rola) wciąż kojarzyła mi się z Oleńką z „Potopu”, a perypetie jej narzeczonego (Borys Szyc), nieomalże posądzonego o zdradę, godne są Kmicica. Swoją drogą losy granego przez Szyca Jana Krynickiego raz jeszcze pokazują, jak wielką rolę w życiu, a na wojnie szczególnie odgrywa zwykły przypadek. Znaleźć się w właściwym momencie we właściwym miejscu – to podstawowy warunek by przeżyć nawet wtedy gdy nadzieja nie daje ku temu racjonalnych podstaw.
Reasumując – cieszę się, że powstał ten film. Polecam wizytę w kinie na tym seansie, ale bez wielkich oczekiwań na dzieło, które niczym „Katyń” może chociaż otrzeć się o Oscara.
Szczecin, 08.10.2010; 22:25 LT