NAD RZEKĄ HUDSON

Rzeka Hudson. To tu rozgrywały się wydarzenia decydujące o niepodległośći Stanów Zjednoczonych.

W wojnie z Anglikami kontrola nad tym szlakiem wodnym miała strategiczne znaczenie. Królewska flota zapuszczała się daleko w górę skutecznie ograniczając działania rebeliantów.

Pat trwał, aż w końcu ktoś wpadł na niezwykły pomysł. Dziewietnaście mil na południe od Newburgha przebijająca się przez góry rzeka zwężała się i na dodatek zakręcała pod kątem niemal dziewięcdziesięciu stopni. Tutaj postanowiono przegrodzić ją… łańcuchem. Odlano wielkie ogniwa, rozpięto powstały z nich łańcuch pomiędzy brzegami i opuszczano przepuszczając okręty amerykańskie, a podnoszono w celu zatrzymania floty brytyjskiej. Anglicy utracili kontrolę nad rzeką Hudson, a tym samym nie wbijali się już klinem między zbuntowane kolonie. Wkrótce przegrali bitwę pod Saratogą, która przesądziła o losach wojny.

Kto wpadł na tak niekonwencjinalny pomysł przegrodzenia rzeki? Przybysz z dalekiego kraju, niejaki Kościuszko Tadeusz. Na pamiatkę tamtych wydarzeń jego pomnik stoi w West Point, gdzie mieści się prestiżowa Akademia Wojskowa.

Miałem ochotę, wracając do Nowego Jorku zboczyc z głównej autostrady by zobaczyć to miejsce, a szczególnie słynny łańcuch, którego fragment zachowano dla potomności. Potem jednak przeczytałem, że eksponat ten znajduje się na terenie Akademii, która z kolei nie jest z oczywistych powodów udostępniona do samodzielnego zwiedzania. Aż tyle czasu, zeby chodzić z wycieczką z przewodnikiem to nie miałem.

Podjechałem natomiast nad rzekę w samym Newburghu, by zobaczyć ostanią kwaterę wojenną George’a Washingtona, który stąd dowodził wojskami w końcowej fazie wojny.

Niestety, mogłem obejrzeć ją jedynie zza płotu, który okalał ten teren. Stosowna tabliczka informowała, iż obiekt jest dostępny do zwiedzania tylko po uprzednim umówieniu się.

Potem podjechałem jeszcze nieco w bok, gdzie z okolic ratusza rozpościerał się szeroki widok na rzekę. Jej dolina stopniowo pogrążała się w półmroku w miarę jak słońce zbliżało się do widnokręgu. Jeszcze tylko obłoki odbijały pomarańczowe swiatło i jakimś dziwnym zrządzeniem losu przez moment burta statku, trafiona jakimiś zabłakanymi promieniami, które przebiły się na moment przez szczelinę w chmurach za moimi plecami.

Robienie zdjęć bez  rękawiczek to było prawdziwe wyzwanie. Był mróz, ale nie taki znów wielki. Niecałe dziesięć stopni poniżej zera. Wciąż wiał jednak ten silny wiatr, który już po kilku minutach zmrażał palce do bólu. Zawsze w takich chwilach myślę o nieszczęśnikach zesłanych na katorżniczą pracę na Syberii. Jak, nie mając odpowiednich ubrań, sypiając na słomie w lichych barakch byli w stanie pracować i przetrwać? Gdy tak grabiały i szczypaly z zimna dłonie dla mojej wlasnej przyjemności pstrykania fotografii, myślałem, że bedąc na miejscu tamtych ludzi nie wytrzymałbym. Może w niektórych, w ekstremalnych warunkach dokonuje się przemiana? Ponoć o przeżyciu często decyduje psychika. Ciało jest w stanie wytrzymać nawet bardzo wiele, ale pod warunkiem zachowania woli życia. Gdy słabnie się psychicznie i poddaje, wtedy siły ulatują jak woda przez sito…

Pstryknąłem jeszcze fotkę choinki przed ratuszem i z przyjemnością wskoczyłem do zaparkowanego kilka metrów dalej grafitowego subaru.

W środku było cieplutko, a na dodatek podgrzewany był cały fotel, co szczególnie w okolicach wychłodzonych wiatrem lędźwi sprawiało niezwykłą przyjemność. Puściłem muzykę i grzałem się w drodze na statek, przypominając sobie stary, żydowski dowcip o kozie. Sprawiłem sobie taką kozę wychodząc na mróz, a teraz pozbywając się jej odczuwałem prawdziwą błogość.

Wieczorem czekała mnie jeszcze dalsza praca, która miała przeciągnąć się na sobotni poranek, ale potem miałem juz wracać do Nowego Jorku. Stamtąd wieczorem czekał mnie powrót do Europy lecz kilka godzin dało się wygospodarować na krótką wizyte na Manhattanie.

O tym już jednak w następnym wpisie. Dochodzi wpół do drugiej w nocy,

Gdynia, 15.12.2009, 01:30 LT

P.S.

Wrócę jeszcze na chwilę do jednego ze zdjęć, które opublikowałem we wpisie dotyczącym Puerto Prodeco.

„dd1981" napisał w komentarzu do niego: A te pomarańczowe smugi na niebie to pył w atmosferze, pozostałość po wybuchu wulkanu Sarychev na Wyspach Kurylskich.

Rzeczywiście, intrygowały mnie te smugi, bo wydawało mi się iż niebo powinno zmieniac barwę płynnie. Poszperałem w Google i bez trudu odnalazłem linki do opisów wybuchu, który miał miejsce 12 czerwca 2009 roku.. Było tam m.in. niesamowite zdjęcie erupcji wykonane przez astronautów na stacji kosmicznej. Dla mnie ważne było potwierdzenie, iż rzeczywiście wyrzucony do atmosfery pył powodował (i powoduje) tego typu zjawiska na półkuli północnej.

Zajęty robotami stoczniowymi w Chinach, nawet nie wiedziałem, że w czerwcu miał miejsce wybuch wulkanu na Kurylach. Może w tamtym czasie niebo nad Chinami mieniło się jeszcze intensywniej? Ba! Do dzisiaj nie wiedziałem nawet, że istnieje taki wulkan Saryczew. Jedno pstryknięcie migawki, a nie przypuszczałem, ze zaowocuje tyloma wiadomosciami.

 

Komentarze