Od jakichś dwóch lat śledziłem trasy koncertowe Jaromira Nohavicy, który jednak w tym czasie w Gdańsku się nie pojawiał. Nawet jeśli zagrał w jakiejś miejscowości, która była rozsądnym celem podróży, to akurat w tym terminie wypadało mi coś innego. Kiedy więc pierwszego kwietnia tego roku trafiłem na informację o koncercie w Zielonej Górze, bez namysłu kupiłem bilety. Miała to być zarazem doskonała okazja do zwiedzenia miasta, w którym jeszcze nigdy nie byłem, jeśli nie liczyć symbolicznych wizyt „przejazdem” w czasach, kiedy droga krajowa nr 3 przebiegała przez miasto.
Kilka miesięcy później otrzymałem zaproszenie na oficjalną uroczystość celebracji ćwierćwiecza istnienia firmy, w której pracuję. Obydwa eventy następowały po sobie dzień po dniu. Trudno pogodzić, zwłaszcza, że firmowa uroczystość miała mieć miejsce na… Cyprze. Dopóki jednak coś nie odbywa się równocześnie, a samoloty latają, wszystko da się jakoś pogodzić. Szykował się intensywny, przedłużony weekend…
W czwartek do pracy poszedłem już z walizką i po południu pojechałem prosto na lotnisko.
Była piękna, słoneczna pogoda, więc podczas lotu do Frankfurtu znów mogłem oglądać piękną perspektywę ujścia Odry od Szczecina po Zatokę Pomorską.
Nietrudno dostrzec Jezioro Dąbie na pierwszym planie oraz Zalew Szczeciński nieco wyżej od niego, oddzielony od Bałtyku wąską linią wysp Wolin i Uznam. Wprawnym okiem nawigatora lokalizowałem Nowe Warpno, Trzebież, Police oraz oczywiście sam Szczecin wraz z niewielką plamką Parku im. S. Żeromskiego i zlokalizowanymi tuż koło niego Wałami Chrobrego.
We Frankfurcie czasu zbyt wiele nie miałem, ale wystarczyło, by wpaść jeszcze do business lounge, by skorzystać z przywilejów statusu „frequent flyer”. Na darmowy poczęstunek wybieram zimne piwo na Oktoberfest oraz tradycyjny, bawarski precel.
Zaraz potem idę do bramki, przy której czeka już samolot linii Austrian do Wiednia.
W Wiedniu, gdzie byłem pierwszy raz w życiu, czasu było tylko tyle, żeby bez specjalnego pośpiechu przejść od jednej bramki do drugiej, gdzie czekał samolot do Larnaki.
Było już ciemno, kiedy startowaliśmy. Czekałem z utęsknieniem na ten lot, ponieważ był na tyle długi, że dało się trochę zdrzemnąć, a snu brakowało mi w ostatnich dniach szczególnie.
Kiedy otworzyłem oczy za oknem pięknie odcinała się od czerni Morza Śródziemnego pomarańczowo oświetlona linia brzegowa wyspy Afrodyty. Wspaniały widok. No i ta temperatura! Po otwarciu drzwi samolotu niemal natychmiast dało się poczuć klimat wciąż panującego tu gorącego lata. Spojrzałem na jakiś wyświetlacz pogody. Nazajutrz miało być trzydzieści stopni Celsjusza i bezchmurne niebo. Prawdziwy raj!.
Dochodziła pierwsza w nocy, kiedy wyjeżdżaliśmy z lotniska w Larnace. Stamtąd do Limassol jest jeszcze dobre siedemdziesiąt kilometrów. Było już dobrze po drugiej, kiedy w swoim pokoju hotelowym brałem prysznic przed zasłużonym odpoczynkiem. Czasu nie było zbyt wiele, bo nazajutrz mimo wszystko był dzień roboczy. W dzisiejszych czasach biuro ma się tam, gdzie jest komputer oraz dostęp do internetu, a na świętowanie czas miał pzyjść wieczorem.
Słońce kończyło swoją dzienną drogę po nieboskłonie, gdy wróciłem z biura do hotelu. Spojrzałem na granatową toń morza za jasnymi klockami domów i wyszedłem na króciutki spacer na sąsiednią ulicę, by kupić trochę mojego ulubionego sera Halloumi.
Oprócz zwykłego sklepu spożywczego moją uwagę zwróciły rzucające się w oczy rosyjskie napisy. Nic dziwnego. To właśnie na Cyprze lokuje znaczną część swoich pieniędzy rosyjski biznes.
Wracam z serkiem do hotelu, prasuję koszulę, biorę prysznic i w zasadzie niedługo potem można zbierać się do wyjścia. Jest jeszcze kawałek drogi do miejsca, gdzie nad samym brzegiem morza odbyć się ma firmowa uroczystość. Luksusowy hotel i adekwatna obsługa robią wrażenie.
Koktajl i kolacja mijają nie wiadomo kiedy. Przed północą niczym, nie przymierzając, Kopciuszek, muszę opuścić uroczystość by zdążyć na samolot do Warszawy. Galowe ubranie ląduje w walizce. Jeszcze jeden prysznic, bo temperatura wciąż tropikalna i schodzę do taksówki, która ma mnie zwieźć na lotnisko. Po drodze rozmawiamy z taksówkarzem o rozmaitych sprawach. W końcu przy okazji schodzi na politykę. Pytam go o podział wyspy. Okazuje się, że ów kierowca pochodzi z Famagusty, która po tureckiej inwazji znalazła się po „tamtej” stronie. Opuścił swój dom, przeniósł się do Limassol.
– Odwiedzasz jeszcze czasem tamto miejsce? – pytam
– Tak, teraz nie ma z tym problemu, ale co oglądać? Że rozkradziono wszystko i wymontowano nawet ramy okien? Straszą tylko gołe mury. Nie ma już po co wracać, nawet gdyby pojawiła się taka możliwość.
W takim niewesołym nastroju dotraliśmy na lotnisko
– Miłej podróży. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś zobaczymy.
– Ja też.
Z trudem powstrzymywałem się przed zaśnięciem w poczekalni lotniska. To kolejna zarwana noc. Parę minut po trzeciej w nocy bramka miała być otwarta, ale jak zwykle się to opóźniało. W końcu zaczyna się boarding. Pamietam start i niewiele ponadto. Obudził mnie komunikat pilota, że rozpoczynamy podchodzenie do lądowania w Warszawie. Świtało.
Plan był taki, że w Warszawie mieliśmy się spotkać z Moim Aniołem. Leciała porannym samolotem z Gdańska. Ja wylądowałem kilkanaście minut przed nią. Tuż przed siódmą witaliśmy się w terminalu i wspólnie poszliśmy do bramki gdzie oczekiwać miał samolot do Wrocławia. Wylot o 07:30.
Terminal we Wrocławiu zaskoczył mnie mocno. Ten, który pamiętałem sprzed kilku lat już nie istniał. Zastąpił go nowy, przestronny budynek. Niezwykłe jak dynamicznie rozwija się rynek przewozów lotniczych w naszym kraju.
Autobusem dotraliśmy do dworca PKP. Poszlkiśmy na śniadanie do Starbucksa.
– Owsianka? Została już tylko jedna.
No masz ci los. No dobrze, niech będzie jedna, a zamiast drugiej wymyślimy coś innego.
– Jedna. Z wodą.
– Tak, z wodą.
Czekamy, czekamy, czekamy. Kolejnym ludziom zaparzane są kawy, a kubek z owsianką czeka.
– Wystarczyło tylko nalać wody – komentuje po cichu Anioł.
W końcu słychać upragnione: „Owsianka!”
– No i dostałam z mlekiem – stwierdza po podniesieniu wieczka.
– Kurczę! Co za beznadzieja! Po tylu pytaniach i tak długim oczekiwaniu! – skomentowałem z nieukrywanym oburzeniem.
Nasza rozmowa chyba dotarła do obsługi, ponieważ pan zza baru podszedł do naszego stolika.
– Pani chyba zamawiała z wodą, a dostała z mlekiem…
– No tak. Ale już nic się nie da zrobić, bo to była ostatnia porcja owsianki.
– Coś na pewno się da – odpowiedział pan i poszedł.
Po chwili wrócił z… ćwierćkilową paczką markowej kawy.
– Owsianki już nie mamy, ale mam nadzieję, że ta kawa zrekompensuje Pani naszą pomyłkę.
Anioł zaskoczony podziękował, a ja z rozdziawioną gębą nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Takie rzeczy u nas? Byliśmy oboje w szoku, ale też i pod ogromnym wrażeniem gestu kelnera. Wartość kawy była nieporównywalna do owsianki, chociaż zważywszy, że to była ostatnia porcja, jej emocjonalna wartość zdecydowanie wzrosła. Starbucks tego dnia nastukał mnóstwo dodatkowych punktów w prywatnym rankingu pozytywnych knajpek.
A potem poszliśmy na przystanek PKS, ponieważ podróż autobusem okazała się korzystniejsza od jazdy pociągiem. Autobus relacji Kudowa Zdrój – Gorzów Wielkopolski pozwolić miał nam na przybycie do Zielonej Góry o pół godziny wcześniej niż pociąg. Dzięki temu mieliśmy szansę zdrzemnąć się jeszcze nieco przed koncertem.
Co nie znaczy, że nie drzemaliśmy podczas jazdy. Aż obudził nas komunikat kierowcy: „pół godziny postoju!”.
– Pół godziny?
– Tak. Odjazd o 13:25.
No to trzeba wyjść rozprostować kości. Nie widać nigdzie napisu z nazwą dworca autobusowegp. Weszliśmy tymczasem do pasażu handlowego, który był jego integralną częścią.
– Przepraszam panią, co to za miasto? – zapytał Anioł jedną z klientek sklepu.
Pani spojrzała na nas jakoś dziwnie.
– Lubin.
– A, Lubin. Dziękujemy.
W Lubinie kupiliśmy figi. Cztery sztuki za dwa złote i siedemdziesiąt groszy. Zjedliśmy je wieczorem. Kupiliśmy też cavę za kilkanaście złotych. Fajne ceny mają w Lubinie. I to wszystko w ramach półgodzinnego postoju.
Zgodnie z planem, pięć po trzeciej po południu zatrzymaliśmy się na dworcu autobusowym w Zielonej Górze.
Nocleg mieliśmy zarezerwowany w hotelu Qubus. Kiedy tam dotarliśmy naszą uwagę przyciągnęła stojąca po sąsiedzku palmiarnia.
– Musimy to zobaczyć! Zostawiamy walizki i idziemy!
I tak zamiast pójść spać, pomaszerowaliśmy do szklanego budynku.
Wewnątrz czekał nas tropikalny mikroklimat i takaż zieleń.
Oprócz palm pięknie prezentowały się również akwaria. Jednak z nich było tak urządzone, że dookoła mogły siadać na malutkich krzesełkach dzieci i przyglądać się pływającym tam rybom.
W innym pięknie prezentowały się drapieżne piranie.
Na wyższych piętrach można było obserwować korony drzew a także panoramę okolicy.
Najciekawsze było jednak to, co najbliżej. Zbocza góry, noszącej nazwę Ceglanej, porastały bowiem krzewy winorośli.
Te krzewy to żywy dowód winiarskich tradycji miasta.
Ja pamiętam z odległych czasów, że kiedy meta Wyścigu Pokoju znajdowała się w Zielonej Górze, kolarze stawali na podium w postaci… beczek. Tak nawiązywano do wina.
A wino obecne jest w Zielonej Górze od XIII wieku. I chociaż w tym klimacie jakość winorośli oraz tworzonych zeń win bywała różna, to jednak wieki tradycji zrobiły swoje. To właśnie tutaj, w Grūnbergu, w 1835 roku rozpoczęto wytwarzanie pierwszego w Niemczech szampana, który potem zdobywał nagrody w rozmaitych konkursach.
Załamanie przyniósł początek XX wieku. Rozwój przemysłu spowodował odpływ kadr. Uprawą winorośli zajmowali się już tylko starsi mieszkańcy przy wsparciu młodzieży nie mającej wystraczającej wiedzy o tej sztuce. Na spadek koniunktury miała też wpływ I wojna światowa. W efekcie wielkość plantacji skurczyła się do jednej czwartej powierzchni z czasów prosperity.
Wybuch drugiej wojny światowej, a potem czasy socjalizmu także nie sprzyjały rozwojowi. Najlepszy zakład, wytwórnia Gremplera, ta od szampanów, została przekształcona w Lubuską Wytwórnię Win, ale to już była tylko równia pochyła. Kiedy znów nastał wolny rynek, zakład nie wytrzymał konkurencji i w 1999 roku Lubuska Wytwórnia Win zakończyła działalność. Wydawało się, że siedem wieków winiarstwa ostatecznie odeszło w przeszłość.
Jednak wiek XXI przyniósł odrodzenie. Powstają nowe, na razie niewielkie, rodzinne plantacje, często bardziej jako hobby niż źródło utrzymania, ale tendencja wydaje się na stałe odwrócona.
Oczywiście o spaniu przed koncertem nie mogło już być mowy. Czasu wystarczyło już tylko na odświeżenie się i wkrótce znów maszerowaliśmy przez winnice, tym razem w drodze do filharmonii.
Jaromir Nohavica. Niesamowity twórca piszący piosenki o… zwykłym życiu. To zwykłe życie raz bywa miłością, która przewija się w wielu jego tekstach zarówno tych będących próbką najwyższych lotów poezji jak i w frywolnych przyśpiewkach godnych suto zakrapianych imprez późno nad ranem.
Zwykle życie bywa też historią przez duże H, w którą wplecione są losy pojedynczych ludzi, tych w Cieszynie, albo tych w Sarajewie. Ilekroć słucham „Sarajewa” przez następnych kilka minut nie jestem w stanie wykrztusić słowa. Nohavica jakby to wiedział, bo na koncercie zaraz po tym utworze zaserwował coś zupełnie lekkiego jakby specjalnie wymuszając na publiczności odreagowanie stresu i wzruszenia.
Byłem pod wrażeniem tej huśtawki nastrojów i przeplatania się smutku, nostalgii oraz oraz czegoś co Portugalczycy nazywają „saudade” z frywolnością, czeskimi żartami rodem z Szwejka i tekstami nierzadko z założenia głupimi, chociaż zazwyczaj tylko z pozoru.
Koncert trwał długo. Artysta zyskał moje uznanie kondycją, która pozwoliła mu na pełne dwie godziny śpiewania non-stop. Wraz z częścią publiczności czekaliśmy cierpliwie licząc, że wyjdzie zza kulis by podpisać płyty. I nie zawiódł nas. Przyszedł i podpisywał. I jeszcze można było z nim porozmawiać.
Mamy więc na pamiątkę płytę z autografem.
To był piękny koncert. Dla nas wieczór szczególny, ponieważ celebrowaliśmy wigilię dziewiątej rocznicy naszego bycia razem. Poezja zawsze nam towarzyszyła w codziennym życiu. Wersety z Poświatowskiej stały się znakiem firmowym karteczke czy sms-ów Mojego Anioła, a Osiecka, Kabaret Starszych Panów czy Młynarski po prostu przeplatały się zawsze. Nie mogło zabraknąć i Nohavicy.
Tak miły wieczór wymagał zakończenia. Była nim kolacja w „Namaste” – hinduskiej restauracji, którą zrewolucjonizowała dwa lata temu Pani Magda Gessler.
Jagnięcina była świetna, doskonale doprawiona, ryż sypki, a nany palce lizać. Minęlismy Bachusa (chyba) na deptaku i skierowaliśmy się w górę ulicy Kupieckiej, by potem znów przez winnice i koło Palmiarni wrócić do hotelu.
I wreszcie mogliśmy się wyspac. Nie nastawialiśmy budzika, a i tak wiadomo było że zdążymy na pociąg o 12:41.
Dworzec w Zielonej Górze jest odnowiony. Prosty, ale bardzo funkcjonalny i estetyczny.
Jeszcze tylko perony wymagają dokończenia. Z pewnością będą, bo prace są zaawansowane.
Trochę żal, że zabrakło czasu na dłuższy pobyt tutaj, na wzięcie udziału w winobraniu, zwiedzenia muzeum wina i dowiedzenia się czegoś więcej o historii regionu. Lecz i tak w doskonałych nastrojach wsiadaliśmy do pociągu. To była fajna wycieczka.
I nawet były gniazdka z prądem w wagonie, co wydawało się rozwiązać problem internetu. I jakież rozczarowanie, gdy okazało się, ze w gniazdkach nie ma prądu. Z nadzieją w głosie poinformowaliśmy konduktora. Może coś poradzi.
– W tej kategorii pociągów prąd w gniazdku nie przysługuje – odpowiedział.
– No tak. TLK. Nawet jeśli trafi się w miarę dobry wagon to i tak trzeba upodlić klienta, żeby pamiętał gdzie jego miejsce. Jeszcze trochę brakuje PKP do Starbucksa.
Chociaż żeby być sprawiedliwym, trzeba dodać, że gdy zgłosiliśmy ten sam problem innemu konduktorowi, ten poszedł coś robić i wrócił do przedziału by sprawdzić czy prąd się pojawił. Niestety, nie było pomimo jego starań. Niby ten sam rezultat, żadnej różnicy, a przecież nie. Dwaj różni ludzie i zupełnie odmienne podejście do klienta. Jest szansa, że ta druga opcja w końcu zwycięży.
Przemknęły mi przez głowę słowa piosenki „Kometa”, którą Jaromir Nohavica śpiewał poprzedniego dnia na koncercie. Może to przez te wagony niebiańskie. I już nieważny był brak prądu. Patrzyłem w dal przez okno, a w uszach brzmiała jeszcze pełna melancholii melodia i słowa:
Na dworcu gwieździstym
wagony bezpańskie
pan Kepler rozpisał
prawidła niebiańskie
szukał i ustalił
dzięki swej lunecie
prawa które ciążą
śmiertelnym na świecie
Wielkie i odwieczne
tajniki przyrody
że tylko z człowieka
człowiek się urodził
że korzeń z gałęźmi
dąb wielki buduje
a krew naszych myśli
kosmosem wędruje
Widziałem kometę
jak relief świetlisty
rzeźbiony rękami
dawnego artysty
chciałem się wspiąć w górę
dotknąć jej zmysłami
zostałem sam nagi
z pustymi rękami
Jak posąg Dawida
z marmuru białego
sięgałem choć wzrokiem
do nieba samego
gdy znowu nadleci
ach pycho chełpliwa
nas już tu nie będzie
ktoś inny jej zaśpiewa
O wodzie o trawie o lesie
o śmierci z którą tak trudno pogodzić się
o zdradzie miłości o świecie
będzie to piosenka o nas i komecie
Gdańsk, 04.10.2015; 23:50 LT