NA COHENA DO BUKARESZTU (9) – JESZCZE TYLKO PRZYSTANEK W ŁODZI

Komunistyczny design słowackiego hotelu – molocha, te wszystkie bure i krzywo położone kafelki, brodzik pod prysznicem wygladający jakby budował go z tego co było akurat pod ręką nie stroniacy od piwa murarz, wykładzina i łóżka pamietające jeszcze chyba czasy Gustava Husaka oczywiscie miały wpływ na poczucie komfortu noclegu, ale bez przesady – w końcu chcieliśmy się tylko przespać i zjeść śniadanie. Bez zbytnich ceregielli wstaliśmy mając świadomość, że czeka nas dzisiaj kawał drogi nad Bałtyk.

Pakujac rzeczy do bagażnika zrozumieliśmy usytuowanie na odludziu tego obiektu. Służył najwidoczniej przede wszystkim narciarzom, korzystającym z położonego tuż obok stoku. Świadczyły o tym wyciągi w sąsiedztwie budynku.

Wkrótce po wyruszeniu zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę, by rzucic okiem na panoramę Tatr. Tyle razy już ją oglądałem, tyle zdjęć zrobiłem, ale za każdym razem coś każe mi napawać się tymi widokami od nowa.

A parę kilometrów dalej Mnišek nad Popradom i granica słowacko-polska. Tyle razy, spędzając wakacje na Niemcowej, przychodziliśmy tu zaopatrzyć się w rozmaite produkty, że z czystego sentymentu trudno było nie nie zatrzymać się teraz. Zakupy były niewielkie, tyle co na drogę.

A zaraz potem Piwniczna. Serce rwało się, by zatrzymać się chociaż na chwilę, odwiedzić znajome miejsca, zobaczyć co się zmieniło, lecz czas gonił. Zrobiliśmy więc tylko powol, nie wysiadając z samochodu, pełne okrążenie wokół rynku i ruszyliśmy dalej w kierunku Nowego Sącza. Decyzja by nie tracić czasu w Piwnicznej okazała się słuszna, ponieważ długo wlekliśmy się potem w sznurze aut do Krakowa, zanim nie wjechaliśmy na autostradę.

Ten ostatni dzień był przeznaczony już tylko na jazdę. Czysto komunikacyjny. Z jednym wyjątkiem. Paulina bardzo chciała zobaczyć Łódź. Ja także nigdy nie byłem w tym mieście (nie licząc przejazdu tranzytem), a przecież to jedna z największych polskich metropolii. Nie mając ani wiedzy, ani (przede wszystkim) czasu, ustaliliśmy, że wjedziemy do centrum i zaparkujemy możliwie jak najbliżej Piotrkowskiej by odbyć kilkunastominutowy, albo półgodzinny spacer deptakiem, a potem ruszyć w dalszą drogę.

Korki w okolicach Częstochowy i nie tylko pokrzyżowały trochę nasze plany. Dotarliśmy do Łodzi gdzieś około dziewiętnastej. Piotrkowska jak wiadomo krótka nie jest. Zaparkowaliśmy na chybił trafił, a potem postanowiliśmy zasięgnąć języka . Kto może wiedzieć lepiej jesli nie pani sprzedająca hot dogi, albo inne bułki przy tej własnie ulicy?

– Przepraszam, czy aby dojść do deptaka na Piotrkowskiej, musimy skierować się w tą czy w tamtą stronę?

Ponieważ już staliśmy na tej ulicy wyjścia mogły być dwa, więc decyzja raczej prosta.

– Ja nie wiem – odpowiedziała pani wzruszając ramionami.

Pomysleliśmy, ze może jedynie przyjeżdża do pracy do tej budki z hot dogami, więc spytaliśmy jeszcze jedną osobę.

– Nie wiem – brzmiała niemal identyczna odpowiedź.

Postanowiliśmy nie pytać dalej, podejrzewając, że to raczej z nami coś jest nie w porządku. Poszlismy tak, jak nakazywała nam intuicja.

Co najpierw zwróciło naszą uwagę to murale. Nie jakies tam bohomazy na ścianach, lecz prawdziwe obrazy, wielkoformatowe dzieła. Fajnie ożywiają przestrzeń miasta, w której „straszą” ślepe ściany.

Szliśmy chyba w dobrą stronę, ponieważ napotykaliśmy rozmaite rzeźby wkomponowane w trotuar.

Oczywiście nie mogło zabraknąć Reymonta. Autor „Ziemi Obiecanej” siedzi na kufrze, obserwuje zmieniającą się Piotrkowską i coś notuje…

Zmierzch zapadał, a przed nami było jeszcze grubo ponad trzysta kilometrów do Trójmiasta. Poszliśmy więc jeszcze kawałek i zawróciliśmy w stronę samochodu.

Głównym celem było teraz dotarcie o rozsądnej godzinie do Torunia. Od Torunia rozpoczynała się autostrada, która miała doprowadzić nas niemal pod sam dom. Nie było to jednak łatwe ponieważ był to zdecydowanie najgorszy odcinek drogi na całej dzisiejszej trasie. Ciemności też nie ułatwiały zadania. Kiedy wreszcie dotarliśmy do autostrady, byłem już tak zmęczony całodzienną jazdą, że nie byłem w stanie wykorzystać możliwośći szybszej jazdy. Wlokłem się grubo poniżej 100 km/h. Zatrzymanie się na stacji benzynowej przyniosło ulgę tylko na krótko. Na szczęście już wkrótce pojawiły się światła Gdańska. Do domu dotarlismy późno w nocy.

Życie pisze ciekawe scenariusze. Nasza błyskawiczna wizyta w Łodzi w drodze powrotnej z Bukaresztu okazała się tylko preludium. Bo już za dwa tygodnie jedziemy na Cohena do Łodzi właśnie. I z pewnością zobaczymy coś więcej niż tylko Piotrkowską.

Sopot, 06.07.2013; 15:00 LT

Komentarze