NA COHENA DO BUKARESZTU (7) – DO STOLICY TRANSYLWANII

Czuliśmy w nogach niedzielny spacer po Bukareszcie. Poza tym, pomimo założeń, że wypoczniemy przed drogą powrotną, spać poszliśmy grubo po północy, a budzik o ósmej nie miał litosci. O dziwo, nie było to jednak szczególnie dokuczliwe. Może dlatego, że dawała znać o sobie przedwyjazdowa adrenalina. Po porannej toalecie nie czułem już zupełnie zmęczenia. Jeszcze tylko śniadanie w hotelowej restauracji i możemy ruszać.

Trudno przecenić przydatność GPS, kiedy wyjeżdża się z takiego molocha jak Bukareszt. Ten gadżet ogłupia, to fakt. Odkąd go używam, tracę sprzed oczu całość trasy. Trudno mi wyobrazić sobie gdzie się znajduję w odniesieniu do startu i mety, nie zdaję sobie sprawy jakie miejsca znajdują się w pobliżu, ponieważ na niewielkim wyświetlaczu widzę jedynie stan na „tu i teraz”. Kiedy jednak wyjeżdża się z dużego miasta i przy dużym natężeniu ruchu trzeba w porę podejmowac decyzje o ustawieniu się na określonym pasie, o wjeździe w tę, a nie inną ulicę, przydatność GPS jest nieoceniona.

Wkrótce ogromna tablica z napisem „Bucuresti” została za naszymi plecami i znaleźliśmy się na autostradzie. Była to prosta jazda „na krechę” przez równiny, aż do Pitesti. Tam wraz z końcem autostrady zakończył się również komfort i wjechaliśmy w góry. To ten południowy odcinek Karpat – pasma górskiego biegnącego niczym odwrócona litera „c” z Polski przez Ukrainę do Rumunii. Zaczęły się serpentyny.

Jechało się wolniej, lecz nie przeszkadzało nam to specjalnie. Z odtwarzacza CD umilały nam czas piosenki z kolejnych płyt. Kiedy przyszła czas na „Cats” w polskiej wersji i wykonaniu artystów z „Romy”, dołączylismy się (całe szczęscie, że nikt więcej tego nie słyszał). W takiej śpiewającej atmosferze minęliśmy po lewej miasteczko Ramnicu Valcea, co oznaczało, że za chwilę zaczniemy się przebijać doliną znaczącą przełom Aluty przez wyrastająca przed nami ścianę bardzo już wysokich gór.

W owej dolinie znajdował się monastyr Cozia, jeden z najstarszych w Rumunii. Koniecznie chcieliśmy obejrzeć go właśnie w drodze powrotnej, więc teraz wypatrywaliśmy go, by nie przeoczyć. Jest! Wysiadamy! Pierwszy postój w dniu dzisiejszym.

I znów te freski! Nie są tak stare jak sam monastyr założony sześćset kilkadziesiąt lat temu, ale jak zwykle ujęły mnie swoją tajemniczością.

Sceny z Sądu Ostatecznego miały przypominać wiernym, że w momencie, którego zupełnie się nie spodziewają ich wszystkie dobre i złe uczynki położone zostaną na szali i jesli przeważą te drugie, spotka ich okrutny los potepionych.

Kiedy pierwsza bojaźń związana z ogladanie owych malowideł mija, można spotrzec na sklepieniu galerię świętych. Ich wiuzerunki pokrywają w końcu nie tylko sufit, lecz także i ściany.

Z najwyższego punktu, ze sklepienia nad ikonostasem sopglądał oczywiście Chrystus Zbawiciel.

Po wyjściu z świątyni poszliśmy ścieżką wokół niej nad brzeg biegnącej tuż obok rzeki. Fajne miejsce na odpoczynek, zktórego ławeczek moża kontemplować widoki. Przechodząc obok, na ścianie z kamiennych bloków, ponad wodowskazem można dostrzec niepozorną tabliczkę z datą 5 VII 1975. Dotąd właśnie musiała sięgać woda wzburzonej rzeki owego dnia. Już widzę oczyma wyobraźni te bystrza oszalałego brunatnego nurtu niosącego z tamtej strony gór wszystko, co stanęło żywiołowi na drodze.

Dziś być może nie doszłoby do takiej furii, ponieważ nieco powyżej znajduje się zapora.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Chciałem jeszcze po drodze kupić trochę sera. Kiedy jechaliśmy do Bukaresztu widziałem przydrożnych sprzedawców oferujących lokalne produkty, w tym właśnie owe sery. Obiecałem sobie, że zakupy zrobię w drodze powrotnej. I rzeczywiście, wkrótce trafiłem na małą budkę na jakimś zapomnianym, niewielkim parkingu, gdzie prawdopodobnie matka z córką sprzedawały ów nabiał. Trochę zjedlismy od razu, a resztę zapakowałem do bagażnika.

Im bardziej na północ, tym dolina stawała się coraz węższa, a zbocza bardziej strome.

W końcu jak ręką uciął góry zostały w tyle, a my wyjechaliśmy na rozległą równinę. Teraz czekała nas prostsza droga znaczona co jakiś czas górami lecz nie tej skali co pokonane dopiero co główne pasmo.

Zwróciłem uwagę na ciekawą zabudowę mijanych wsi i miasteczek. Położone przy uliy domostwa tworzyły jeden zwarty ciąg. Nie było absolutnie widać nic, co znajduje się z tyłu. Na podwórza prowadziły bramy, niemal wszystkie zaprojektowane identycznie, z charakterystycznym łukiem na górze.

Na ogół bramy te były zamknięte, więc trudno było zorientować się, co Rumuni skrywają za nimi.

Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Cluj-Napoca. I dobrze, bo to był bodziec, aby tam dojechać gdy po całym dniu spędzonym w samochodzie pokusa, by zatrzymac się gdzieś na dłużej stawała się coraz większa. Słońce zaczynało zachodzić i oświetlało świat coraz bardziej pomarańczowo. Jechaliśmy przez rozległą, płaską kotlinę. Gdzieś daleko na widnokręgu pjawiły się kolejne wzniesienia. Za nimi leży Cluj-Napoca, ale wiadomo było, ze dotrzemy tam już po zmroku.

Zmrok zapadł i wkrótce rozpoczęły się serpentyny wiodące na jakąś przełęcz. Nie pierwsza to już wspinaczka podczas tej podróży, ale z jakim efektem! Kiedy pokonaliśmy ostatnie metry pod górę i znaleźliśmy się na przełęczy, po jej drugiej stronie, kilkaset metrów pod nami ukazało się morze świateł. To Cluj, meta dzisiejszej trasy. To był jeden z najpiekniejszych widoków podczas całej wyprawy. Aż chciałoby się zatrzymać i smakować to zajwisko. Nie byliśmy jednak przygotowani, a parkowanie po ciemku na wirażach serpentyn nie wchodziło w grę. Jechaliśmy więc teraz, pokonując liczne zakręty, w dół, z mrocznych szczytów ku owej rozświetlonej krainie… Jeszcze parę minut i znaleźliśmy się w innym  swiecie, w którego centrum znajdował się nasz hotel.

Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy coś zjeść. Przy okazji zaliczyliśmy krótką przechadzkę, ale rozsądek nakazywał wrócić do hotelu i porządnie się wyspać jeśli nzajutrz mieliśmy zrealizować plany o zboczeniu z trasy i zahaczeniu o słynący z win Tokaj. Uroda Cluj sprawiła jednak, że postanowiliśmy zrobić jeszcze krótki spacer nzajutrz przed wyjazdem.

Szczecin, 13.04.2013; 22:30 LT

Komentarze