Odprawa graniczna to formalność. Pogranicznicy rzucają okiem na dokumenty, zaglądają do wnętrza samochodu, żeby zobaczyć, czy nie ma nikogo oprócz nas i już możemy jechać dalej. Wszystko nie trwało dłużej niż trzy minuty. Zaraz za przejściem granicznym kupujemy winietę, która podobnie jak na Węgrzech ma postać czegoś w rodzaju sklepowego paragonu, który powinno się trzymać jako dowód opłaty na wypadek, gdyby system komputerowy, w którego bazie się od tej pory znajdujemy nie zadziałał odpowiednio.
Oradea leży zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy, więc niemal natychmiast rozpoczynają się przedmieścia. Jedziemy do centrum. Tam zatrzymamy się na krótki odpoczynek oraz zwiedzanie. Jest już wieczór, ale przynajmniej rzucimy okiem na miasto, o którego urodzie dowiadywalismy się z różnych źródeł jeszcze przed wyjazdem.
Jestem zachwycony wygodą podróżowania z GPS-em. Zamiast wyznaczać trasę i nerwowo zastanawiać się, w którą ulicę skręcić, wrzucamy po prostu „Piata Unirii” jako miejsce docelowe i pozostaje jedynie wykonywać polecenia. Dokucza mi tylko świadomość, że tak naprawdę ów gadżet ogłupia mnie. Kiedyś wiedziałem dokładnie którędy i dokąd jadę. Dziś nie zawsze.
Wysiadamy tuż przed Piata Unirii, gdzie akurat było sporo miejsc parkingowych. Paulina otwiera przewodnik i mapę, ja rozglądam się po okolicy, żeby zapamiętać gdzie stoi samochód i potem tu trafić.
– To musi być on! – wykrzykuje nagle Paulina – „Czarny Orzeł”!
O „Czarnym Orle” czytała na głos kiedy dojeżdżaliśmy do Oradei. To jedna z najpiękniejszych i największych secesyjnych kamienic tego miasta. Mieści tam się hotel o tej samej nazwie oraz urokliwy pasaż handlowy z początku XX wieku. Wygląda na to, że nieświadomie zaparkowaliśmy pod samym „Czarnym Orłem”, ale sprawdzamy, wchodzimy do środka…
Jest pasaż! Przeszklone sklepienia i stylowe lampy…
O tej porze wszystko już prawie zamknięte, lecz kafejki działają. Przy stolikach wciąż siedzą jacyś ludzie.
Piękne te lampy, i drzwi, i sklepienia. Wchodzimy do budynku, gdzie chyba mieści się ów hotel. I znów piękne, secesyjne drzwi, niczym wprost z obrazów Alfonsa Muchy.
Wyżej zaś klatka schodowa wygląda tak, jakby w jej projekcie maczał palce sam mistrz Gaudi.
Wychodzimy na Piata Unirii, a tam od strony placu wejście do „Czarnego Orła” jakby czekało, by zachwycić nas finałowym obrazkiem. Sam ogromny, podświetlony witraż czarnego orła zapiera dech, a przecież otaczają go pełne secesyjnych krzywizn elewacje z kutymi balustradami balkonów. Jakie szczęście, że właśnie wieczorem tutaj trafiliśmy!
Na samym placu zaś i wokół niego liczne kościoły rozmaitych wyznań. Ten dominujący, między skwerem z pomnikiem a ratuszem to kościół St. Ladislau z pierwszej połowy XVIII wieku, z czasów austro-węgierskich.
Podobnie z czasów austrowęgierskiej monarchii, choć już z przełomu XIX i XX wieku pochodzi miejski teatr.
Położenie miasta na pograniczu zdeterminowało jego historię i przechodzenie z rąk do rąk. Przez wieki jedno z najbogatszych miast Węgier, po upadku cesarstwa znalazło się w granicach Rumunii. Mimo to, jeszcze w 1920 roku ludność węgierska stanowiła aż 92% jego mieszkańców, przy zaledwie 5% populacji rumuńskiej. W 1940 roku Oradea ponownie przechodzi w ręce węgierskie, by w 1947 (dwa lata po zakończeniu II Wojny Światowej!) ponownie znaleźć się w granicach Rumunii. Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku Węgrzy stanowili 52% ludności miasta wobec 46% Rumunów. Obecnie te proporcje są już zdecydowanie na korzyść ludności rumuńskiej (70% do 27%). Jakby na pocieszenie od 2001 roku używana jest urzędowo także druga, węgierska nazwa nazwa Oradei: Nagyvarad. Tę dwujęzyczność napotykaliśmy jeszcze wielokrotnie.
Czas płynął, a my wciaż nie wiedzieliśmy, gdzie przyjdzie nam nocować. W Oradei jak i w innych rumuńskich miejscowościach wiele knajpek, ma na szybach logo oznajmiające, że w lokalu dostępna jest darmowa sieć wi-fi. I tak z laptopem pod pachą wylądowaliśmy w jakimś bardzo zatłoczonym pubie w kamienicy Pod Czarnym Orłem.
Biorąc pod uwagę porę dnia, najrozsądniej byłoby zatrzymać się na nocleg gdzieś w Oradei, ale nie znając rumuńskich dróg, obawiałem się, że możemy nazajutrz gdzieś utknąć i nie zdążyć na czas do Bukaresztu. Przy drinkach (ja jako kierowca – bezalkoholowym) studiowaliśmy mapę oraz portal booking.com, żeby znaleźć jakiś rozsądnie położony hotel przynajmniej około osiemdziesięciu – stu kilometrów od Oradei.
Coś mnie tknęło i zacząłem nerwowo rozglądać się za jakimś zegarem. Ktoś przy sąsiednim stoliku, przyglądający się naszym poszukiwaniom, w lot pojął o co chodzi. Pokazał zegarek i kiwaniem głowy potwierdził, że Rumunia ma czas przesunięty o jedną godzinę do przodu w stosunku do Polski. Nie brzmiało to dobrze, ponieważ nagle z dziewiątej zrobiła się dziesiąta wieczorem.
Decydujemy się więc szybko na nocleg w Huedin. Do Cluj było trochę za daleko, a poza tym nie zamierzaliśmy w drodze do Bukaresztu wjeżdżać do Cluj, ponieważ wcześniej na południe odbijała autostrada A3. Zresztą nawet do Huedin dotrzemy dopiero około północy.
Dopijamy szybko drinki, zatrzaskujemy klapkę laptopa i schodzimy do samochodu. Najpierw trzeba było trochę nakręcić po miejscowych uliczkach, ale niedługo potem już jedziemy drogą wylotową. W końcu budynki znikają na dobre. Znajdujemy się na jakiejś równinie. Cieszy mnie to, bo oznacza szybszą jazdę. Niestety na krótko. Drogę zagradza nam pasmo Karpat. Tych samych, które łukiem Tatr i Beskidów biegną wzdłuż południowych rubieży Polski przez Ukrainę do Rumunii, by tam zatoczyć niemal cały okrąg. Wspinamy się pod górę. Dopóki pod górę, jest ok. Problem zaczyna się podczas jazdy w dół gdy minęliśmy już grzbiet owego pasma. Serpentyny są strasznie powyginane. Znaki nakazują ograniczenie prędkości do 30 km/h i przypominają o hamowaniu silnikiem. Ciemno okropnie. Czekające nas zakręty widzę na mapie GPS. Jadę 40 km/h, a mimo to jakiś TIR za nami co chwilę daje znaki światłami i niemal wjeżdża nam w bagażnik. Postanawiam go ignorować i nie dać się sprowokować do szybszej jazdy, ale on także nie odpuszcza. Coraz bardziej niecierpliwie miga długimi światłami i jedzie tak blisko, że niewątpliwie najechałby na nas gdybym tylko gwałtownie zahamował. Przypomina mi się „Pojedynek na szosie” Spielberga i zaczynam zastanawiać się, czy ten z tyłu też nie jest jakimś szaleńcem, który doprowadzony do wściekłości naszą wolną jazdą nie puknie nas i przeszkadzającej mu zawalidrogi nie strąci w przepaść. Na szczęście droga wkrótce się prostuje i spokojnie jedziemy dalej. Oczywiście TIR wyprzedził nas natychmiast.
Dojeżdżamy do Huedin, za którego rogatakami, na wzgórzu pojawia się hotel Montana.
To ten, który zabukowaliśmy w pubie przez internet i potwierdzilismy telefonicznie podczas jazdy. Właśnie minęła północ. Trzeba szybko kłaść się spać, ponieważ rano wstajemy wcześnie. To najważniejszy dzień całej podróży, który zwieńczony zostanie koncertem Leonarda Cohena, oczywiście pod warunkiem, że na niego zdążymy.
Gdańsk; 04.11.2012; 01:50 LT