NA COHENA DO BUKARESZTU (1) – KONCERT

Parkujemy przed hotelem. Jest punktualnie dziewiętnasta. Licznik wskazuje 1765 km. Jak na tak dużą odległość dojechalismy idealnie. Do koncertu pozostała godzina. Teraz pozostało tylko zameldować się, odebrac bilety z recepcji i ruszyć na Piata Constitutiei.

A wszystko zaczęło się jakieś siedem lat temu, kiedy na urodziny wręczyłem Paulinie książkę z wierszami kanadyjskiego poety. Tak ją urzekł, że dziś wie o nim niemal wszystko. Nie mogła obejrzeć jego koncertów w Polsce w ubieglych latach, więc logiczne było iż tegorocznej, promującej nową płytę trasy „Old Ideas Tour” opuścić nie możemy. Tyle tylko, że trasa nasz kraj omijała. Co prawda artysta śpiewał blisko, bo i w Kopenhadze, i w Goeteborgu, i w Berlinie, lecz akurat w tym czasie Paulina z Tomkiem przemierzali szlaki w Indiach.

Ja tymczasem szukałem możliwości obejrzenia koncertu gdzieś na południu Europy. Lizbona oraz Istambuł daleko. Barcelona i Madryt także. W Weronie bilety wyprzedane. Pozostał Bukareszt. Samolot nie był tani, więc postawiłem na samochód. Nigdy nie byłem w Rumunii, a na Węgrzech tylko raz i to na chwilę, przy samej granicy ze Słowacją, więc byłaby okazja zobaczyć coś ciekawego.

 

Ruszyłem z Gdańska, a Paulina dołączyła do mnie w Krakowie, niemal prosto z samolotu z Indii. Po trzech dniach jazdy zatrzymaliśmy się przed hotelem w Bukareszcie.

Kiedy o 19:50 doatrliśmy pod bramki, ochrona stwierdziła, że nie wpuści mnie do środka z aparatem forograficznym. Nie było rady, musiałem go gdzieś zostawić. Wracać do hotelu? Akurat ktoś, kto przyjechał na konert, zwalniał taksówkę. Łapię ją, jedziemy do hotelu, zostawiam aparat i wracamy pod bramki. Cały kurs kosztował w przeliczeniu na nasze około 5,50 zł. Kiedy mijam bramki, artysta wykonuje właśnie „Dance me to the end of love”, żeby rozruszać publiczność. Przeciskamy się z Pauliną do naszych miejsc.

Leonard Cohen młodość zostawił dawno za sobą, ale jak na 78-letniego artystę (obchodził urodziny dzień przed koncertem) na scenie radzi sobie świetnie. Śpiewa stare doskonale wszystkim znane utwory wzbudzając tym nieustannie entuzjazm zgromadzonej na placu kilkutysięcznej widowni. Przeplata je utworami z nowej płyty. Te jeszcze się nie osłuchały, ale brzmią dobrze. Kiedy po półtorej godziny zaczyna przedstawiać towarzyszących mu muzyków i chórki (jak on to robi! Niejeden showman mógłby uczyć się od niego skromności oraz dobrych manier), jestem przekonany, że dojechaliśmy do końca. A tymczasem artysta oświadcza, że… po przerwie nastąpi druga część koncertu! Trzy i pół godziny! Tyle trwał. Od 20:00 do 23:30 z okolo dwudziestominutową przerwą. Byłem lekko zszokowany. Jak on wytrzymuje taką trasę? Wytrzymał świetnie i zaprezentował chyba wszystko co ma najpiękniejszego w repertuarze, nie śpiesząc się, kawałek po kawałku.

Pozbawiony aparatu, próbowałem uwiecznić cokolwiek telefonem komórkowym.

 

Artysta bisował trzykrotnie przy owacji na stojąco. Pewnie nie było ani jednej osoby, która nie mogłaby odnieść do siebie chociaż pojedyńczych jego tekstów. Ale też mało który facet potrafi pisać o najprostszych sprawach, o miłosci tak pieknie jak Cohen. Warto było jechać trzy dni by zobaczyć go na żywo.

W niedzielę był odpoczynek i zwiedzanie Bukaresztu, a jutro rano ruszamy w drogę powrotną. O tym jednak co widzieliśmy na trasie opowiem już w następnych wpisach.

Bukareszt; 24.09.2012; 01:40 LT

Komentarze