Przed czternastą zrobiliśmy drugie podejście do kasy. Popołudniowa wycieczka objazdowa, podobnie jak ta poranna miała się odbyć pod warunkiem wykupienia dziesięciu biletów, każdy o równowartości około dwudziestu złotych. Także i tym razem chętnych nie było widać. Oprócz nas przed okienkiem kasowym leniwie spędzały sobotnie popołudnie dwa koty.
Kiedy pan w okienku definitywnie potwierdził, że wycieczka się nie odbędzie, po krótkiej naradzie postanowiliśmy zagrać vabank. W końcu nie wiadomo czy i kiedy trafimy jeszcze do Kamieniuków.
– To my kupimy te dziesięć biletów, żeby wycieczka się odbyła.
– A wy czto? Milionery? – zdziwił się pan kasjer.
– Chcemy jechać na tę wycieczkę, a nie wiadomo kiedy trafi się następna okazja.
Pan zadzwonił gdzieś i powiedział, że autobus przyjedzie za kilka minut.
– Jeżeli ktoś chce jechać to zapraszamy. Oddamy te nadplanowe bilety za darmo – zaproponowaliśmy kasjerowi.
Nikogo jednak w pobliżu nie było, ale kasjer stanowczo polecił nam nie pozbywać się biletów.
– Za każdy bilet dostaniecie prezent niespodziankę.
Zaintrygowało nas to, lecz póki co nie drążyliśmy tematu.
Po kilku minutach rzeczywiście na parking zajechał wielki autobus, do którego wsiedliśmy my i przewodnik.
Droga przez las wyglądała bajecznie. Tylko czarna wstęga asfaltu odbijała się od pokrywającej wszystko białej szadzi.
Początkowo krętą drogą wyjechaliśmy na najwyższe wzniesienie puszczy, a wkrótce potem dotarliśmy do drogi Prużany – Bialowieża, zwanej Carskim Traktem. Carskim, bo została on wybudowana i w 1903 roku oddana do użytku na polecenie cara Mikołaja II. Charakterystycznymi elementami tej drogi są mostki zdobione dwugłowymi, rosyjskimi orłami. Oczywiście zdobienia te, zlikwidowane w czasach ZSRR, pojawiły się ponownie niedawno przy okazji odrestaurowywania tych obiektów.
Mostki zachowały się także po polskiej stronie, lecz tutaj rosyjskich zdobień nie przywrócono.
Pojawiło się słońce, więc znów wzrok powędrował ku koronom drzew, które jaskrawo odcinały się od błękitu nieba.
Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę, a następny przystanek miał miejsce przy skansenie.
Jest to odtworzone tradycyjne gospodarstwo na puszczańskiej polanie. Jedyna różnica jest taka, że ze względu na przewidywaną liczbę zwiedzających chałupa jest większa niż w oryginale. Chodzi o to, by przeciętna wycieczka mogła zmieścić się w środku jednocześnie. Osobiście wolałbym zwiedzać oryginał niż podrasowaną podróbkę, ale rozumiem i szanuję argumenty za istniejącym rozwiązaniem.
Piec w centrum izby, legowisko na t.zw. zapiecku, łóżka, kołyski, łopaty do pieczenia chleba… Te wszystkie elementy pamiętam z babcinej chałupy ze wsi nad Tyśmienicą. Była to więc w pewnym sensie retrospekcja. Były jednak także rzeczy zupełnie odmienne. Na przykład buty „rumuny”.
Skąd taka nazwa i co to za buty? Po drugiej wojnie światowej na terytorium ZSRR znalazła się znaczna liczba jeńców osadzonych w obozach pracy. Byli to głównie Niemcy, ale także m.in. sprzymierzeni wcześniej z nimi Rumuni. Rumuni trafili między innymi do puszczy. Nietrudno wyobrazić sobie, znając realia gułagów, że warunki życia jeńców były bardzo złe. Dokuczał między innymi brak butów. Rumuni ratowali się, wykonując obuwie ze starych opon samochodowych. I dlatego takie gumowe buty nazwano „rumunami”. Można je obejrzeć w skansenie.
Ciekawym eksponatem są t.zw. pająki – słomiane ozdoby wieszane pod sufitem. Były rozpowszechnione, oczywiście w rozmaitych odmianach na terenach całej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.
Mnie zawsze jednak intrygowały kołowrotki i krosna. Drewniane maszyny, które zamieniały kłębki kołtuny przędzy w piękne tkaniny. Niby zasada jest prosta, ale jednak zadziwia ta metamorfoza.
Taki kołowrotek widziałem tez u babci na strychu.
Krosna u babci nie było, więc przyglądałem się działaniu na żywo tutaj.
Potem zaś poszliśmy do… bimbrowni. Przepraszam, gorzelni. Wytwarzanie alkoholu jest bowiem jedną z puszczańskich tradycji.
Obejrzeliśmy. To nie jest jakaś domowa konstrukcja, lecz instalacja na skalę przemysłową.
Przewodnik tłumaczył proces produkcji samogonu, ale była to wiedza, którą w Polsce, w Rosji czy na Białorusi posiada niemal każdy.
Przed opuszczeniem skansenu trafiliśmy jeszcze do niewielkiej restauracji połączonej z punktem sprzedaży pamiątek. I tu wyjaśniła się sprawa prezentów. Do każdego biletu przygotowany był w plastikowym pojemniku poczęstunek w postaci 50 ml samogonu z etykietą „Puszczańskij napitok” oraz kromka chleba ze słoniną. Na stole stało dziesięć porcji takich poczęstunków.
– Bierzcie, to wszystko wasze – zachęcała obsługująca nas pani.
Zaproponowaliśmy uczestnictwo w biesiadzie przewodnikowi, lecz grzecznie odmówił.
Ponieważ sami tez nie dalibyśmy rady zmóc w szybkim tempie pół litra bimbru nawet z zagryzką, spakowaliśmy prawie wszystkie do plecaka i ruszyliśmy dalej. Po drodze do autobusu przewodnik pokazał nam jeszcze porosty na pniach drzew.
– To bardzo ważne, żeby te plamy istniały. Owe porosty akceptują bowiem tylko bardzo czyste powietrze.
Są jak miernik. Im więcej plam na pniach, tym czystsze powietrze,
Podczas jezdy przewodnik zwrócił naszą uwagę na pewien eksperyment. W 2002 roku nad puszczą przemknął huragan. Przez kilkanaście minut wiatr wiał z prędkością nawet 170 km/h. Trąba powietrzna powaliła mnóstwo drzew na swojej trasie. Przez dotknięte kataklizmem rejony wiodła leśna droga, którą właśnie jechaliśmy.
Zastanawiano się jak odbudować zniszczenia puszczy. I wtedy padł pomysł eksperymentu. Postanowiono po jednej stronie drogi uprzątnąć teren, wprowadzić nowe nasadzenia sprawować opiekę nad nowym lasem, podczas gdy po drugiej stronie drogi postanowiono nie prowadzić żadnych działań, pozostawiają wszystko do rozwiązania przyrodzie.
Tam gdzie sprawy pozostawiono samym sobie, powstał zdrowy, zróżnicowany las o bogatszym ekosystemie. Co ważniejsze, ów siłami natury odnowiony las powstał praktycznie bezkosztowo, bo bez ingerencji człowieka, podczas gdy monokulturę po drugiej stronie jezdni trzeba było zalesić sadzonkami, a by to uczynić należało najpierw usunąć wiatrołomy.
Dyskutując odwieczny dylemat, czy zalesiać puszczę według planu, czy zostawić wszystko przyrodzie, dotarliśmy do dębu Patriarchy, największego i najstarszego po białoruskiej stronie puszczy.
Dąb liczy sobie ponad 600 lat i ma grubo ponad sześć metrów obwodu pnia. Wykielkował mniej więcej w tym czasie, kiedy polował w puszczy król Władysław Jagiełło.
Wróciliśmy w okolice hotelu bardzo późnym popołudniem.
Nie zagrzaliśmy jednak tam miejsca, ponieważ jeszcze przy świetle dziennym chcieliśmy obejrzeć woliery ze zwierzętami. Najważniejsze dla nas były oczywiście żubry.
Miałem zamiar przy okazji tej fotografii napisać o losie żubrów na przestrzeni wieków, lecz robi się późno, tekst się rozwleka, więc odłożę to do następnego odcinka. Zapadał zmierzch, kiedy skrajem lasu wracaliśmy do hotelu. Grząski podmokły grunt, liczne oczka wodne, powalone pnie starych, obumarłych drzew, czyli charakterystyczny krajobraz dla naturalnego lasu.
Przemarznięci wróciliśmy do hotelu. Postanowiliśmy szybko zjeść kolację i zagrzać się pod kołdrą.
Placki ziemniaczane z kawiorem. Ciekawa kombinacja.
Gdańsk, 11.02.2017; 23:05 LT