NA BIAŁORUŚ BEZ WIZY – PUSZCZA BIAŁOWIESKA (1) – DO HOTELU W KAMIENIUKACH

Mijający rok niespodziewanie przyniósł ciekawe możliwości wyjazdu na Białoruś bez konieczności wyrabiania wiz. Najpierw, dekretem prezydenta Łukaszenki umożliwiono przebywanie do trzech dni w białoruskiej części Białowieskiego Parku Narodowego. Dekret wszedł w życie 12 czerwca. Od 26 października można także płynąć bez wizy białoruską częścią Kanału Augustowskiego oraz zwiedzać Grodno. W tym przypadku dozwolony będzie nawet pięciodniowy pobyt.

Oczywiście takiej wiadomości nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Decyzja zapadła już wtedy go otworzyła się możliwość wjazdu do Puszczy Białowieskiej. Wyprawa na Białoruś musiała dojść do skutku. Dlaczego? Bo tam nas jeszcze nie było. Gorzej było z wolnymi terminami, ponieważ nasz tegoroczny grafik podróżniczy był dość mocno napięty. W końcu stanęło na tym, że jedynym rozsądnym terminem będzie długi weekend 11-13 listopada. Nie jest to najprzyjemniejszy czas na spacery po lesie, ale jak się nie ma, co się lubi…

Natychmiast przystąpiłem do załatwiania przepustki. Wszedłem na wskazaną stronę, wypełniłem dość prosty formularz uiściłem niewielką opłatę turystyczną i czekałem. Nastawiłem się, że sprawa potrwa dwa do trzech dni. Tak sobie wyobrażałem. Tymczasem nie minęło pięć minut, a na mojej skrzynce e-mailowej pojawiły się nasze przepustki.

B12

Przed wyjazdem należało jeszcze wykupić obowiązkowe ubezpieczenie (9 zł w wersji bogatszej, a 8 zł w uboższej).

B13

Z tymi dokumentami wystarczy tylko wziąć paszport i jechać do Białowieży. Tylko tam, na przejściu pieszo-rowerowym Białowieża – Piererow można przekroczyć granicę.

B14

Dotarliśmy na miejsce jedenastego listopada krótko po dziewiątej rano. Mieliśmy umówiony transport do granicy, a ponieważ zostało nam trochę czasu, poszliśmy do parku pałacowego na krótki spacer. Drzewa pokryte śniegiem prezentowały się pięknie. Gdzieniegdzie spod białego puchu wystawały zielone jeszcze liście.

B09

Widok robił na nas szczególne wrażenie, ponieważ poprzedniego dnia wieczorem Trójmiasto żegnało nas typowo listopadowym deszczem i błotem.

Samochód czekał na wyznaczonym miejscu o wyznaczonej porze i po kilkunastu minutach byliśmy na granicy. Tam się pożegnaliśmy i umówiliśmy, że za dwa dni, kiedy będziemy wracać wystarczy telefon i uprzejmy pan przyjedzie po nas ponownie. A tymczasem, plecaki na grzbiety i na Białoruś!

B03

Byliśmy jedynymi osobami korzystającymi z przejścia granicznego. Nasi celnicy uprzedzili nas, że nie można przywozić z Białorusi mięsa oraz nabiału, a alkohol i papierosy w ograniczonych ilościach. Po białoruskiej stronie wypełniliśmy specjalne karty jak często bywa na rozmaitych przejściach granicznych. Cała ta procedura trwała grubo ponad kwadrans. Zapewne dlatego, że funkcjonariusze straży granicznej obydwu krajów nie mieli nic do roboty i stanowiliśmy jakiś przerywnik w ich monotonnej tego dnia służbie.

Wkrótce byliśmy na biegnącej w las drodze, za zamkniętą bramą przejści granicznego.

B05

Przyduszone ciężarem śniegu konary niemal ścielące się na asfalcie były wdzięcznym obiektem do fotografowania. To w końcu pierwszy śnieg w tym sezonie.

B04

O ile po polskiej stronie granicy jest tylko droga i las, to po białoruskiej stronie był niewielki barak, w którym mieściła się informacja turystyczna. Było to bardzo fajne, bo po pierwsze było to jedyne miejsce, w którym można było się ogrzać, a po drugie sympatyczna pani starała się by pomóc nam w kontynuacji naszej wycieczki.

B15

Tu trzeba dodać, że jak na puszczę będącą parkiem narodowym przystało, przybywający tutaj turyści powinni zdać się albo na rower, albo na własne nogi. Rowerów nie mieliśmy, a kilkanaście kilometrów marszu do wsi Kamieniuki, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg było rozważaną opcją lecz raczej jako ostateczną. Liczyliśmy na samochód.

Problem w tym, że o tej porze roku na przejście graniczne podjeżdża tylko jeden autobus dziennie. O godzinie jedenastej rano, ale białoruskiego czasu. Latem między Polską a Białorusią jest godzina różnicy czasu, więc w Polsce jest to dziesiąta rano. Niestety, dwa tygodnie wcześniej Polska przeszła na czas zimowy, a Białoruś pozostała przy swoim. Różnica wzrosła więc do dwóch godzin. Białoruska jedenasta to polska dziewiąta. Ponieważ najwcześniejszy autobus przyjeżdżał z Białegostoku do Białowieży o 09:20, wiedzieliśmy od razu, że jesteśmy spóźnieni. Przed wyjazdem zadzwoniłem jednak do hotelu i zapytałem czy jest możliwość zorganizowania transportu. W końcu niejeden hotel na świecie oferuje usługi transportowe typu shuttle bus. Okazało się, że możliwość jest i pani recepcjonistka potwierdziła, że samochód będzie czekać na przejściu granicznym o trzynastej, czyli jedenastej naszego czasu.

Pani w biurze turystycznym od razu wydało się to podejrzane i wzięła sprawy w swoje ręce. Rzeczywiście o trzynastej nikt po nas nie przyjechał, bowiem recepcje miejscowych hoteli takich spraw nie załatwiają. Załatwia natomiast biuro turystyczne oferujące rozmaite wycieczki z siedzibą i kasami przy wjeździe do parku, obok owych hoteli. Pani zadzwoniła tam, długo coś tłumaczyła, po czym oznajmiła nam, że za piętnaście minut przyjedzie po nas autobus. W myślach nastawiałem się już na ów kilkunastokilometrowy marsz, ponieważ niespecjalnie wierzyłem, że ktoś wyśle specjalnie po nas autobus ot tak sobie. Ale poczekać zawsze warto. Czas wypełnialiśmy między innymi studiowaniem tablic z informacjami, w tym schematycznej mapy, na której oprócz Kamieniuków – celu naszej dzisiejszej trasy, była także zaznaczona m.in. siedziba Dziadka Mroza.

Minęło piętnaście minut, dwadzieścia, a może i więcej, aż tu nagle warkot silnika… To autobus z wycieczką po puszczy zajechał na przejście graniczne by podjąć nas stamtąd.

Nie będę w tej chwili opisywać puszczy, bo poświęcę temu oddzielny artykuł. Teraz dodam jedynie, że po około dwudziestu minutach jazdy dojechaliśmy do południowej granicy parku, nieopodal Kamieniuków. Znajdowało się tu kilka hoteli oraz restauracji, a także muzeum parku narodowego i zagrody ze zwierzętami.

W padającym śniegu kierowaliśmy się do charakterystycznego budynku z wieżą. Gdzie mieścił się jeden z hoteli oraz restauracja.

B11

Stamtąd kazano nam przejść do innego budynku, gdzie mieściło się biuro centralnie przydzielające pokoje. Otrzymaliśmy klucze oraz talony na śniadanie, które co ciekawe, mogliśmy wykorzystać w dowolnym barze albo restauracji w tym turystycznym kompleksie.

W południowym kierunku, przez bramę wjazdową do parku odchodziła droga, na końcu której widać było zabudowania wsi Kamieniuki.

B41

Tam postanowiliśmy wybrać się wieczorem, a najpierw ogrzać się nieco w pokoju i zdrzemnąć po zarwanej nocy.

Tak też uczyniliśmy. Było już zupełnie ciemno, gdy przybyliśmy do wioski.

B06

Niewiele tam znaleźliśmy. Trochę domów wzdłuż drogi, zamknięty o tej porze sklep i jakiś lokal gastronomiczny, w którym postanowiliśmy coś zjeść.

Karta dań była dość długa, lecz wybór o tej porze niewielki.

– Placki ziemniaczane…

– Trzeba będzie czekać czterdzieści minut – odpowiedziała kelnerka.

– Ok, poczekamy.

Pani poszła na zaplecze.

– Przynajmniej będziemy mieć pewność, że będą świeże. Dopiero zaczną trzeć ziemniaki – powiedziałem Aniołowi.

Głupio jednak tak siedzieć czterdzieści minut przy pustym stole. Poprosiliśmy więc panią kelnerkę by przyszła jeszcze raz. Pokazujemy poszczególne dania. Śledzie, ogórki kiszone, kiełbasa…

– Nie ma – odpowiada pani.

– Nie ma – odpowiada ponownie,

– Nie ma – odpowiada jeszcze raz.

Kurczę, prawie jak w niezapomnianym skeczu „Z tyłu sklepu warzywniczego” Smolenia i Laskowika.

– A co jest oprócz chleba?

– Sieło z łukom – odpowiada pani.

Łuk to cebula, a sieło to chyba smalec, pomyślałem sobie. Chleb ze smalcem? Czemu nie?!

– To jeszcze oliwki! – dorzucił Anioł, skoro nie było kiszonych ogórków.

Oliwki były. Tak jakby to było najzupełniej normalne.

Po kilku minutach pani przyniosła owe przystawki. Natychmiast przypomniałem sobie, że sieło, to przecież nie smalec, lecz słonina. I tak przyszło nam zajadać czarny chleb ze słoniną i cebulą. No czyż nie o to nam chodziło, kiedy padło hasło Białoruś?

B02

Kiedy jednak w kamionkowych sagankach wylądowały w końcu na stole placki, nie mogliśmy przestać zachwycać się ich smakiem i konsystencją.

– Białorusini są mistrzami świata w smażeniu placków ziemniaczanych – skwitował kolację mój Anioł.

Muszę jednak dodać jeszcze jedną ważną rzecz. Jeżeli ktokolwiek z Was trafi kiedyś w ten rejon, niech nie zamawia, kawy albo zwykłej herbaty, lecz koniecznie skusi się na „czaj na trawach”.

Zanim prawdziwa herbata trafiła na początku XVII wieku na tereny carskiego imperium, na tamtejszych terenach królował zbicień – napar na bazie traw i korzeni, słodzony miodem. Podaje się, że w XIX wieku zbicień został całkowicie wyparty przez herbatę, a przepis na ten napar bezpowrotnie utracony. Być może „czaj na trawach” jest jakimś dalekim krewnym zbicienia. Przez te trzy dni na Białorusi piliśmy tylko to. Można było zauważyć, że w rozmaitych miejscach smak owego naparu się różnił, jakby inne mieszanki traw były do niego używane. Gorąco polecam.

W ciemnościach i mrozie wracaliśmy do puszczy, która witała na bramą z charakterystycznym, zielonym neonem: „Biełowieżskaja Puszcza”.

B07

Miało być jeszcze o Dziadku Mrozie, ale za bardzo się rozpisałem, więc pozostawię to na następny wpis.

Gdańsk, 13.12.2016; 00:40 LT

 

Komentarze