MYŚLIWIECKA

Kiedy w radiu nadawano piosenki  Artura Andrusa pokrętło głośności natychmiast wędrowało w górę, a ja milkłem. Dlatego przy pierwszej nadarzającej się okazji otrzymałem od Mojego Anioła w prezencie jego płytę. Nie, nie dlatego, żebym się nie odzywał, ale z dobrego serca, żebym mógł sie nasłuchać do woli. Kiedy więc odpuszczała mi akurat tegoroczna grypa i kończyło się zwolnienie lekarskie, nic nie mogło mi zrobić lepiej jak program „Myśliwiecka”, z którym Pan Andrus akurat zawitał do Gdyni.


Nastawiłem się na kilkadziesiąt minut piosenek z płyty o tej samej nazwie, a tymczasem okazało się, że był to dwugodzinny program, w którym muzyka aczkolwiek wiodąca to jednak nie zdominowała go. A że gawędziarzem ów związany z „Trójką” artysta jest świetnym, było to doskonale spędzone popołudnie. Uwielbiam zmysł obserwacji i odpowiedni komentarz Artura Andrusa. Większość jego tekstów to nie są, jak w przypadku typowych twórców kabaretowych, wymyślane gagi lecz po prostu zebrane i odpowiednio oprawione prawdziwe sytuacje z naszego codziennego życia. Jest chyba tylko jeden człowiek, który robi to równie doskonale: Stanisław Tym, od którego felietonów zaczynam zawsze lekturę „Polityki”. Współtwórca „Misia” i „Rozmów kontrolowanych” okrasza swoje obserwacje celnym, nierzadko gorzkim komentarzem, próbując wskazać, że w życiu nawet w najbardziej dystyngowanych salonach władzy (a może przede wszystkim tam) oprócz ideologii i wytyczania jedynie słusznych dróg ku świetlanej przyszłości przydałoby się trochę zwykłego, zdrowego rozsądku. Pan Artur zaś swoje obserwacje, trochę mniej upolitycznione przekuwa na utwory sceniczne. „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”, chciałoby się zawołać za Gogolem, kiedy publiczność (czyli my także) zrywała boki ze śmiechu słuchając rozmaitych cytatów z ogłoszeń, reklam, kalendarzy.


– Ogród zoologiczny. Dzikie zwierzęta w zasięgu ręki! – czytał satyryk fragment reklamy któregoś z polskich ogrodów zoologicznych. Aż się chce wystawić rękę 🙂

Dorzucimy więc i my w podobnym stylu coś od siebie. Może daltego, że lubimy latać i oswoiliśmy się już trochę z samolotami, oglądamy często na „National Geographic” serial „Katastrofy w przestworzach”. Zrobiło się o nim nieprzyzwoicie głośno zupełnie niedawno przy okazji poświęcenia jednego z odcinków katastrofie smoleńskiej, lecz abstrahując od niej polecam ten serial jako mający duże walory edukacyjne dla przeciętnych pasażerów mających niewielkie pojęcie o tym, co tak naprawdę kadłub pasażerskiego odrzutowca skrywa w sobie i co może zawieść. Niesamowite jest jak drobna niesprawność prostych, niewielkich elementów może skutkować ogromnymi konsekwencjami. Nam wydaje się, że samolot naszpikowany jest technologią kosmiczną, a tymczasem okazuje się, że jakaś obluzowana drobna nakrętka mocująca stalową linkę sterów może doprowadzić do katastrofy. Technologia rodem z garażu sąsiada „złotej rączki” z podwórka, lecz jest wystarczająca dopóki inspekcje przeprowadzane są solidnie, a procedury przestrzegane. Przykuwająca widza do ekranu jest opowieść o śledztwie dotyczącym przyczyn wypadku. Bo nasze obecne bezpieczeństwo jest okupione krwawym żniwem ofiar tamtych wypadków. Byśmy czuli się bezpiecznie, należało usunąć przyczyny, lecz najpierw je odkryć i właśnie żmudna praca śledczych układających puzzle z najdrobniejszych szczegółów, z których często otrzymują zaskakujące wyniki są pasjonującą historią. Jednym słowem serial bardzo dobry, godny polecenia. Lecz oto kiedy przysypialiśmy przed telewizorem pewnego wieczoru, rozbudził nas odgłos reklamy (wiadomo, reklamy są głośniejsze), a tam podekscytowany lektor nawoływał:

– Katastrofy w przestworzach! Nowy sezon! Już od 25 lutego!

Nie jestem pewien, czy dobrze zapamiętałem datę, ale cała reszta to autentyk.

Uwielbiam „Trójkę” za promowanie ambitnej rozrywki. Nie gagów w stylu rozpaćkania tortu na czyjejs twarzy, lecz czegoś więcej. Może to trochę zasługa mojej licealnej nauczycielki języka polskiego? W pierwszej klasie zawsze na klasówkach wybierałem t.zw. wolne tematy. Unikałem w ten sposób konieczności interpretowania lektur, a za to mogłem swobodnie rozpisywać się o filmach, koncertach czy audycjach radiowych, w tym o „60 minut na godzinę”, którą każdej niedzieli nagrywałem na kasety i wiele z tekstów znałem na pamięć. Profesorka w końcu odgórnie zabroniła mi wybierać wolne tematy, ponieważ jak twierdziła, chciała także sprawdzić moją wiedzę zakresu programu nauczania. Zawsze jednak miałem u niej zagwarantowane podciągnięcie oceny w górę dzięki słuchaniu „Sześćdziesiątki”

– Nasz wolnotematowiec… Tym razem ci nie wyszło, ale masz czwórkę za to, że słuchasz „60 minut na godzinę” – mówiła oddając kartkę z moimi wypocinami.

Odpalam dziś komputer, a tam informacja, że na liście przebojów „Trójki” już piąty tydzień z rzędu króluje Jaromir Nohavica i jego „Minulost” („Przeszłość”). To chyba jedyna tak powszechnie sluchana lista na której Artur Andrus może pokonać Phila Collinsa, a śpiewający po czesku Nohavica zostawia w tyle całą polsko-angielską koalicję.

Około północy puka do bramy nieproszony gość
Za węgłem stoi, patrzy na ciebie – twoja przeszłość
Koszula, buty, włosy te same, zupełnie taka jak ty
Chociaż kuleje, nadąża, jest obok, i mówi ci 

Oto mnie masz
Taką mnie znasz
Uchyl mi drzwi
Siądźmy dziś ty
I ja – Twoja przeszłość.

(…)

Piosenka do słuchania własnie gdzieś tak około północy, kiedy tacy nieproszeni goście lubią pojawiać się najczęściej. Piękna wyciszająca, lecz w pełni dociera dopiero kiedy rozumie się tekst. W internecie można już znaleźć rozmaite jej tłumaczenia. Te dosłowne jak i takie zachowujące rytm i linię melodyczną.

Sukces „Przeszłości” skłonił autora do napisania listu na swojej stronie internetowej:

Piszę o tym, ponieważ właśnie Artur Andrus zrobił bardzo wiele by rozpropagować w Polsce twórczość czeskiego barda.  Sam zresztą na płycie „Myśliwiecka” śpiewa polskie wersje piosenek Nohavicy. „Petersburg” i „Cieszyńska” są własnie autorstwa Pana Jaromira. Nie mogło więc zabraknąć takiego akcentu również podczas gdyńskiego występu. Tym razem gość specjalny Artura Andrusa, solistka zespołu „Czerwony Tulipan”, Krystyna Świątecka zaśpiewała „Sarajewo”.


– Popatrz jakie dziwne to dwudzieste stulecie – miał powiedzieć ponoć kiedyś Nohavica do Andrusa – Sarajewo jak klamra spięło jego umowny początek w 1914 i koniec w 1995 roku.

Właśnie tego końcowego akordu – ponadtrzyletniego oblężenia Sarajewa i wojny, która pochłonęła według rozmaitych szacunków od stu do dwustu tysięcy istnień ludzkich dotyczy owa piosenka.

Z halickich połonin dmie złowrogi wiatr

Nasz dobytek skromny potok porwał w świat

Żeglujemy niebem jak zurawi sznur,

Dwa wedrowne ptaki, dwa listy pośród chmur,

Jeszcze tańczy ogień trzaska drzewo,

Ale pora już iść spać,

Tam za gorą, tam jest  Sarajewo,

Tam, Kochany, ślub będziemy brać

(…)

Z białego kamienia, zbudujemy dom,

Bedzie szumiał nad nim rozłożysty dąb,

Niechaj wszyscy wiedzą, żeś mi słowo dał,

Dom nasz będzie pewny, na wieki bedzie stał,

Jeszcze tańczy ogień, trzaska drzewo,

A już wzrok zachodzi mgłą,

Tam za górą czeka Sarajewo,

Tam wyznamy Bogu miłość swą…

Podobnie jak 1939 roku nikt na Zachodzie nie chciał umierać za Gdańsk, tak przez długi okres w latach dziewięćdziesiątych świat przyglądał się nie tyle bezradnie, co bezczynnie rzezi na Bałkanach. Jak to możliwe, że ludzie, którzy na tej ziemi żyli wspólnie od wieków, nagle skierowali lufy karabinów przeciwko sobie? Wszystko jest możliwe gdy zdrowy rozsądek zagłuszy pełen nienawiści nacjonalistyczny jazgot polityków.

Kiedy słucham oryginalnego wykonania „Sarajewa” za każdym razem ściska mnie w gardle. Patrząc na twarze zasłuchanych albo razem z Nohavicą nucących tę pieśń ludzi, chciałoby się krzyczeć: „jak to było możliwe?”. Z drugiej strony te skupione, łagodne i myślące spojrzenia zebranych na koncercie ludzi budzą nadzieję, że tym razem to już naprawdę po raz ostatni.

Gdańsk; 09.02.2013; 22:30 LT

Komentarze