MORSKA OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

Nadchodzi kolejne Boże Narodzenie… Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coraz częściej je świętuję. Kiedyś były długo oczekiwanym, niezwykłym okresem, a obecnie ledwie jedne przeminą, a nim zdążę się obejrzeć już nadchodzą następne. Dobrze, że znajduję choć chwilę by przed Matki Boskiej Gromnicznej rozebrać choinkę.

Kiedy niedawno pakowałem swoje rzeczy wyprowadzając się ze szczecińskiego mieszkania, na jednej z półek znalazłem fragment szczecinskiego dodatku Gazety Wyborczej z 2003 roku,. Znajdował się tam mój tekst. Opowiadał o Bożym Narodzeniu A.D. 1998. To już prehistoria, Ubiegły wiek. Postanowiłem go zachować zanim papier zżółknie i rozsypie się w proch. A najlepszą okazją jest chyba kolejne Boże Narodzenie.

Morska opowiesc wigilijna 1

GRUDNIOWA JAZDA NA CZAS

Kiedy przywołuję w pamięci swoje dziecięce wspomnienia świąteczne, przypominam sobie to wieczne odliczanie, czy statek, na którym pracował mój ojciec, powróci na Wigilię do macierzystego portu. Czasy się zmieniły. Dziś nawet flota PŻM bardzo nieregularnie zawija do Polski, a jeśli ktoś, tak jak ja, pracuje u obcych armatorów, zawinięcia do Szczecina na święta praktycznie nie bierze pod uwagę 

Owego roku pracowałem na niewielkim kabotażowcu „Talea”, który pływał między portami północnej i zachodniej Europy. Jego właścicielem był Fritz Veentjer, pewien niemiecki kapitan. Miał tylko ten jeden statek, na którym zresztą sam pracował, a ja akurat wtedy go zastępowałem.

Kiedy po duńskim Kalundborgu i łotewskiej Rydze w połowie grudnia odwiedziliśmy Liverpool, zastanawialiśmy się, gdzie przyjdzie nam spędzić święta. Fajnie by było stać gdzieś w porcie, bo w zachodniej Europie wtedy i tak nie pracują, więc byłby to odpoczynek także dla załogi. Święta w morzu, zwłaszcza pod koniec grudnia, to przeważnie sztormy, a przede wszystkim praca jak co dzień.

Z Liverpoolu kazano nam płynąć do Gandawy. W tym belgijskim porcie mieliśmy załadować zwoje stalowej blachy dla odbiorców w Danii. W trakcie załadunku właściciel statku i nasz pracodawca zadzwonił z instrukcją dotyczącą podróży.

– Captain, będą trzy porty wyładunkowe w Danii: Kolding, Vejle i Kopenhaga… – mówił to powoli i widziałem, że celebruje narastanie napięcia. – …A potem, to wiesz, musicie dobrze przygotować statek pod załadunek…

– Jak zwykle – wtrąciłem, ale tylko po to, aby coś powiedzieć, bo czułem, że szykuje jakąś niespodziankę.

– No, jak zwykle, ale też i nie jak zwykle, bo z Kopenhagi płyniecie do Polic! – te ostatnie słowa prawie wykrzyczał do słuchawki. – Miałem dwa ładunki do wyboru! Zgodziłem się na ten z Polic, abyście święta spędzili z rodzinami. Wasza teraz w tym głowa, aby zdążyć.

Nietrudno sobie wyobrazić euforię, jaka zapanowała wśród sześcioosobowej załogi. Był już 19 grudnia, rodziny szykowały się do kolejnych samotnych świąt, a tutaj taka niespodzianka! Do Polic mieliśmy dopłynąć 24 grudnia nad ranem. Czy można sobie wyobrazić lepszy moment na przyjazd do kraju?

Kiedy pierwsze emocje opadły i telefony do domów przestały dzwonić, drukarka navteksu, małego odbiornika ostrzeżeń nawigacyjnych, wypluła z siebie informację o nadchodzącym sztormie. Załamanie pogody przyszło, kiedy jeszcze staliśmy przy kei. Zerwał się silny wiatr, ale zdążyliśmy zakończyć załadunek przed deszczem. Późnym popołudniem ruszyliśmy w drogę kanałem łączącym Gandawę ze Skaldą, a potem w dół tej wielkiej rzeki. 

Boże Narodzenie Bożym Narodzeniem, ale priorytetem jest bezpieczeństwo. Statek był malutki, stalowe zwoje to ładunek niezbyt bezpieczny pod względem sztauowania, a ja nie miałem zamiaru narażać ludzi i mienia. Decyzja była stanowcza. Sztorm przeczekamy na kotwicowisku u ujścia Skaldy do Morza Północnego. 

Była to chyba jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Spojrzenie załodze w oczy było gorsze niż obrona przed niejedną nierozsądną presją ze strony czarterujących albo armatorów. Teraz ci ludzie byli gotowi płynąć do domu nawet w największy sztorm, a jedynym, który stał im na przeszkodzie, byłem ja. Oczywiście nikt nawet nie próbował dyskutować, ale ich twarze mówiły wszystko. Tej jednej nocy między mną a załogą wyrósł mur. Już nie byłem jednym z nich. 

I wtedy stał się cud. Kilka mil przed kotwicowiskiem, gdy pilot już powoli szykował się do zejścia, lokalne służby poinformowały, że wiatr na zewnątrz szybko słabnie i że jego siła wynosi już tylko 5-6 w skali Beauforta. Natychmiastowa zmiana decyzji. Nie rzucamy kotwicy! Płyniemy!

Znów zaczęło się odliczanie. Mimo że wiatr zelżał, fala wciąż była spora i nie mogliśmy rozwinąć pełnej prędkości. Traciliśmy cenne godziny, ale zapas, chociaż minimalny, wciąż pozostawał. Nadszedł jednak wieczór, a wraz z nim znów zerwał się sztorm. Zdążyliśmy dopłynąć do archipelagu Wysp Fryzyjskich. Tam, koło jednej z nich, zwanej Vlieland, znajduje się skrzyżowanie rut. Powinniśmy zrobić zwrot w prawo, by popłynąć na wschód w kierunku ujścia Łaby i do Kanału Kilońskiego. Sztorm z północy jednak nam to uniemożliwiał. Musielibyśmy bowiem ustawić się burtą do fali, a to już byłoby igraniem z losem. 

Zamiast więc na wschód, zdecydowałem się płynąć na północny-wschód. Bezpiecznie, lecz okrężną drogą. Sztormowaliśmy tak całą noc. Dopiero nad ranem udało nam się odwrócić na południowy wschód i już nie pod falę, lecz z falą, a więc szybciej posuwać się w kierunku Bałtyku. 

22 grudnia rano dotarliśmy do Koldingu. Znów szczęście. Wszystko było gotowe na nasz przyjazd, więc wyładunek zajął tylko kilka godzin. Po południu opuściliśmy port. Mimo gęstej mgły udało nam się spokojnie dotrzeć przed północą do Vejle. Tam wyładunek miał rozpocząć się nazajutrz rano. Był już 23 grudnia, a zakończenie wyładunku planowano na popołudnie. Do Kopenhagi mieliśmy więc dotrzeć dopiero 24 grudnia rano. Kazałem kucharzowi przygotować wieczerzę wigilijną, ponieważ wiadomo już było, że nie zdążymy. Agent z Kopenhagi ponaglał, bo port miał pracować tego dnia krócej, by wszyscy mogli zacząć świętować o zmroku. Mimo to wyskoczyłem jeszcze w Vejle na godzinę do miasta, by kupić prezenty gwiazdkowe. Irracjonalnie wierzyłem, że zdołam je jednak położyć pod domową choinkę.

Poranek 24 grudnia. Bezwietrzny, trochę mglisty. Jest już radiowy kontakt z portem w Kopenhadze. Anonsujemy swoje przybycie na wpół do dziewiątej rano. Odpowiadają, że to świetnie. Wszyscy są gotowi. Chcą nas wyładować jak najszybciej i mieć spokój. Tego ładunku do Kopenhagi jest zaledwie resztka – dwadzieścia kilka zwojów. Agent nawet nie schodzi ze statku. Po 45 minutach od otwarcia ładowni wszystko jest wyładowane i możemy płynąć dalej. Szybko, jest już pilot. W locie życzymy sobie z agentem wesołych świąt i rzucamy cumy. Wczesnym wieczorem powinniśmy dotrzeć na redę Świnoujścia…

Telefon do agenta w Szczecinie. Potwierdzamy przybycie w wigilijny wieczór. Konsternacja.
– Rozumiem, wszystko jasne, ale… Ale kto panom powiedział, że wejdziecie do portu? – odpowiada wyraźnie zmieszany. – Keja w Policach będzie wolna dopiero 27 grudnia. Macie czekać na redzie Świnoujścia.

Cholera jasna! Tyle wyścigu z czasem, żeby utknąć przed samym progiem domu!

– A keja postojowa? Są chyba jakieś możliwości? 

– Hm, keja może by się znalazła, ale to wszystko są dodatkowe koszty. Zacumowanie, opłaty portowe, potem 27 grudnia dodatkowo pilot ze Szczecina do Polic. A na dodatek przypływacie w wigilię wieczór, więc wszystkie opłaty będą sto procent droższe…

– Ile?

– Wszystko razem? Ok. 2000 marek.

– Ups… Oddzwonię jeszcze… – odłożyłem zrezygnowany słuchawkę. 

Jeszcze telefon, ostatnia deska ratunku do Fritza Veentjera. 

– Hallo, captain! Jak tam święta? Dojechaliście już do Polic?

– Nie. I nie zanosi się byśmy tam święta spędzili… – opisuję mu całą sytuację.

– Ile?

– Dwa tysiące marek.

– Scheise! – wyrwało się Niemcowi i zapanowało kilkanaście sekund niezręcznej ciszy.

– Captain! – zaczął po chwili. – Rozumiesz, że business is business. Ja nie mogę dokładać do interesu. Ale proponuję układ. Jeżeli bardzo wam zależy, to macie ode mnie tysiąc marek świątecznego prezentu na ten cel. A drugi tysiąc dokładacie wy. I masz wolną rękę. Załatwiaj. Wesołych świąt!

– Dzięki! Wesołych świąt!

Krótka narada z załogą. Jest nas pięciu Polaków i jeden Litwin. Litwin nie ma interesu, by płacić za postój w Szczecinie, więc robimy w pięciu zrzutkę po 200 marek. Znów telefon do agenta.

– OK, jest wolne Nabrzeże Huk. Pilota załatwiam. Kontaktujcie się już bezpośrednio ze stacją pilotów w Świnoujściu. Do zobaczenia przy kei!

Jeszcze przy świetle dziennym mijamy przylądek Arkonę na Rugii. Wkrótce potem zasiadamy do wigilijnej kolacji. Załoga jeszcze siedzi przy stole, kiedy ja idę na mostek. Już widać światło latarni w Świnoujściu. Już są pierwsze, jeszcze dalekie, boje toru podejściowego. I zgłasza się stacja pilotów. Wszystko dograne. O godz. 21 mijamy główki świnoujskiego falochronu. Wśród gęstej kry przebijamy się przez Zalew Szczeciński, pojawiają się światła Trzebieży, potem mijamy Police i wreszcie jest nasza keja postojowa. Cumujemy. Za chwilę zjawia się agent, celnicy i służba graniczna. Składamy sobie życzenia. 

Wszystko idzie sprawnie, bo nikt nie chce nadmiernie przedłużać proceduralnych czynności w tę jedyną noc. Żegnamy się, a ja ustalam rozkład wacht i zamawiam taksówkę. 

Minęła druga w nocy. Jest już 25 grudnia. Na dworze cicho. Ludzie zdążyli już wrócić z pasterki, ale w nielicznych oknach jeszcze się świeci i migają światełka choinek.

Dzwonek do drzwi. Przywitanie. Żona ściszonym głosem mówi, że dzieci nie mogły się doczekać i w końcu zasnęły. Ale kapusta z grzybami, pierogi, ryba wciąż się grzeją. Barszcz też. Pod choinką układam kupione w Vejle prezenty. Dzieci odkryją je rano. Udało się! Udało! Opada ze mnie stres minionych kilku dni. Warto było choćby dla tych kilku chwil. Przed trzecią nad ranem zasiadamy we dwójkę do nocnej, cichej, wigilijnej kolacji. 

 

* * *

Życzę Wam wszystkim zdrowych, spokojnych i wesołych świąt. 


Gdynia, 23.12.2010; 01:05 LT

Komentarze