MONACHIUM

          

Trochę zawiodłem się na Spielbergu. Świetnie wychodzi mu kino akcji, ale traci swą klasę gdy bierze się za poważniejsze tematy. Może jedynie „Lista Schindlera” jest chlubnym wyjątkiem. „Amistad” albo „Raport mniejszości” byłyby znaczącym filmami w karierach reżyserów

drobniejszego formatu, lecz w zbiorze mistrza stoją gdzieś w tylnym rzędzie przyćmione arcydziełami w stylu „Szczęk”,  „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” czy „ET”. Obawiam się, że podobny los spotka „Monachium”.

Temat zemsty nie jest nowy i był już eksploatowany w kinie na przeróżne sposoby. Spielberg niestety nie wniósł w tej dziedzinie nic nowego. Środkowy fragment filmu opowiadający leniwie o kolejnych akcjach przeraził mnie przede wszystkim ewentualnością ciągnięcia się tak prowadzonej opowieści aż do ostatecznego finału, czyli śmierci ostatniego z terrorystów. Na szczęście reżyser oszczędził nam tego. A konkluzja z owego przydługiego fragmentu była nie taka znów odkrywcza. Każdy zamach, niezależnie od celu (słusznego czy też nie) jest gwałtem na ludzkim prawie do zwyczajnego życia, a biblijne „oko za oko” prowadzi tylko do eskalacji przemocy i rozpamiętywania doznanych krzywd. Atawistyczna żądza zemsty odbiera zdolność logicznego myślenia i próby zrozumienia odmiennego punktu widzenia. Wstrząs pojawia się dopiero pod koniec filmu, kiedy dowiadujemy się, że akcja uśmiercenia sześciu terrorystów oprócz wielkich nakładów pieniężnych (dwa miliony dolarów) pochłonęła nieporównywlanie większą liczbę ofiar po stronie izraelskiej. Wielu bowiem niewinnych obywateli zginęło w wykonywanej na ślepo rzezi zamachów odwetowych.

Tym, co poruszyło mnie najbardziej to przemiana łowczego w zwierzynę. Ten, który tropił terrorystów i wykonywał na nich wyroki, wkrótce sam staje się obiektem polowań. Osamotniony, nauczony doświadczeniem własnych akcji, wszędzie zaczyna węszyć czyhające

 

  

w ukryciu zagrożenie. Prosta droga do obłędu. Plakat do filmu w doskonały sposób oddaje dramat głównego bohatera. Chyba i sam Spielberg w tej części filmu znów poczuł się sobą. Porzucił polityke i moralizatorstwo, pokazując grozę gry, w której wszyscy z założenia noszą maski i nie odróżnisz przyjaciela od wroga. Zaszczucie i lęki mściciela są przedstawione

bardzo sugestywnie.

Ależ sypnęło premierami. I to jakimi! „Tajemnica Brokeback Mountain”, „Good night, good luck” to tytuły, których przegapić nie można, a przecież są już lub pojawią się wkrótce: „Jan Paweł II”, „Czas który pozostał” i inne. Ślina już mi cieknie.

Gdynia, 23.02.2006;  00:35 LT

 

Komentarze