MONACHIUM

Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu. Zatoka skąpana w złocie budzącego się właśnie dnia kusiła porannym spacerem.

Właśnie skończyliśmy nocną podróż z Warszawy. Kilkanaście minut wcześniej pożegnałem Anioła. Ona i ja mieliśmy jakieś dwie godziny, by odświeżyć sie nieco po dwóch nocach w środkach komunikacji i w nadziei, że przetrwamy jakoś ten dzień wyruszyć do pracy. Tomek i Paulina, którzy mieli wiecej szczęścia przewracali się zapewne na drugi bok w wygodnych łóżkach w Krakowie.

Tak kończyła się nasza cudowna podróż do Buenos Aires. Podróż, podczas której ani razu nie zajrzałem na dłużej do internetu. Teraz pora nadrobić zaległości i opisać, co opisać się da.

*   *   *

Rok temu polecielismy z Aniołem do Tunezji. To była prawdziwa gratka. Za przelot i tydzień pobytu w pięciogwiazdkowym hotelu zapłaciliśmy niewiele ponad pięćset złotych od osoby. Ale to było prawdziwe last minute. Zabukowaliśmy wycieczkę w piątek, w sobotę wpłynął przelew, a w niedzielę o szóstej rano odlatywaliśmy. W tym roku na tak niskie ceny nie było co liczyć, ponieważ zupełnie inny jest kurs euro oraz dolara. Tym niemniej postanowiliśmy przyjąć podobną strategię. I kiedy wydawało się, że trafiliśmy niezłą okazję: tydzień w Dubaju za cenę porównywalną z Egiptem, szlabanem okazał się brak dostatecznej ilości miejsc.  Tym razem mieliśmy lecieć we czwórkę. Razem z Tomkiem i Pauliną.

Inne wycieczki do Dubaju były w cenie co najmniej dwukrotnie wyższej. I wtedy pomysleliśmy o milach. Lwią część ceny takich wypadów stanowią koszty przelotu, a ja przez kilka lat nazbierałem już tyle mil w lojalnościowym programie, że mogłem sobie pozwolić na bilety – nagrody. Może więc zamiast korzystać z biura podróży, polecieć na własną rękę?

Otwieram internetową stronę Lufthansy, a tam… promocja. Za specjalną, o połowę obniżoną stawkę możliwość przelotu do jednego z wymienionych na specjalnej liście portów lotniczych. Oprócz Europy, kuszą egzotyczne miasta jak Tokio, Pekin, Caracas, Meksyk, Hong Kong, Buenos Aires… Kiedy kończyliśmy pracę, wieczorami wyszukiwaliśmy w internecie informacje na temat hoteli, miejsc godnych zwiedzania oraz przelotów… To było niezwykłe uczucie zastanawiać się najzupełniej realnie, czy lecieć do Meksyku, czy może do Hong Kongu? A może do Buenos Aires? Wybór był piekielnie trudny, bo przecież nie co roku lata się na takie wycieczki. Kiedy w końcu przyklepaliśmy, okazało się, że większość biletów na dogodne dla nas terminy została już zabukowana. Los zadecydował za nas. Pod względem połączeń najbardziej odpowiadało nam Buenos Aires. We wtorek wieczorem zabukowaliśmy loty. W czwartek wybraliśmy hotel. A w sobotnie południe wystartowaliśmy z Gdańska do Monachium.

Warunkiem promocji było korzystanie wyłącznie z samolotów Lufthansy i dotyczyła ona wylotów z Niemiec. Nie było sposobu, by dostać się w rozsądny sposób do Frankfurtu na sobotę rano. W piątek do wieczora byliśmy wszak jeszcze w pracy. Dlatego wylot do Argentyny zaplanowaliśmy na niedzielę. Wtedy pomyslałem, że wysupłanie jeszcze paru mil z zebranej puli pozwoli nam po pierwsze dostać się do Frankfurtu (a tydzień później wrócić) bez problemu, a poza tym… w końcu zwiedzić Monachium, bo jak kombinować to do końca: polecieliśmy w sobotę do Monachium, tam przenocowaliśmy, a nastepnego dnia polecieliśmy stamtąd do Frankfurtu i dalej do Buenos Aires. Nie miało to znaczenia dla ilosci mil, czy zabukujemy wylot do Ameryki Południowej bezpośrednio z Frankfurtu, czy też z Monachium i z przesiadką we Frankfurcie.

Wylądowaliśmy w stolicy Bawarii o 14:35. Przesiedliśmy się do kolejki, która zawiozła nas na dworzec główny, skąd tylko kilka minut piechotą dzieliło nas od hotelu. Zostawiliśmy bagaże, odświeżyliśmy się nieco (bo upał był niemiłosierny – około 30 ˚C) i ruszyliśmy ponownie na dworzec. Stamtąd dwa przystanki kolejką i wysiadamy na Marienplatz.

Ratusz od razu powala z nóg

Bogato zdobiony wygląda jak piernikowa budowla dla dzieci. Wzrok przykuwa jednak nie tylko on. Od rzeźb, pomników, bogatych elewacji aż się roi.

Trochę żałowałem, że nie moglismy obejrzeć zbiorów Pinakoteki, ale nie było już czasu. Muzea właśnie zamykano, więc musielismy skupić się na spacerze ulicami. Zresztą nawet gdyby było otwarte, pewnie zabrakłoby nam czasu na spokojne oglądanie.

Zbieg okoliczności chciał, że gdy zbliżała się pora kolacji, natknęliśmy się na bodaj najsłynniejszą piwiarnię na świecie: Hofbräuhaus. Została założona w 1589 roku i chyba przynajmniej raz do roku pokazywana jest przez stacje telewizyjne całego świata. To tu bowiem znajdują się słynne, długie ławy i stoły zapełnione do granic możliwości podczas Oktoberfest.

Tym razem także o miejsce było bardzo trudno, ale w końcu udało się gdzieś dosiąść, i to nawet całkiem blisko orkiestry, przygrywającej od czasu do czasu tradycyjne, niemieckie „um pa pa, um pa pa”, do którego rodowici Niemcy próbowali coś podśpiewywać, ale tłum turystów, ignorantów, sprawy im nie ułatwiał.

Panie sprzedawały precle i pierniki roznosząc je w wiklinowych koszach.

Ja pozostałem wierny tradycji i oprócz precla zamówiłem kiełbaski oraz ziemniaki.

No i piwo oczywiście. Na wino miał przyjść czas w Argentynie, ale w mateczniku Oktoberfest nie sposób nie skosztować chociażby jednego kufla.

Niemcy zazwyczaj nie poprzestawali na jednym. Jak zauważyliśmy, popularne były zakłady, kto dłużej utrzyma pełny, litrowy kufel w wyprostowanej i ustawionej poziomo ręce. Oczywiście żadne podpórki nie były dozwolone. Nie przypuszczałem, że sił braknie zazwyczaj już po kilku, często mniej niż pięciu minutach.

Wieczorem snuliśmy się ulicami starego miasta, pełnymi wytwornych sklepów. Na miejscach do parkowania przy chodnikach, niemal co chwilę można było natknąc się na porche, jaguara albo rolls royce’a. Mercedesy były niemal tak powszechne jak wróble w parku.

Gdzie indziej kusiły odpoczynkiem wypieszczone zaułki, prawdziwe enklawy spokoju w tym morzu turystów (a pewnie i nie tylko, ciagnących pobliskimi ulicami).

No i te zabytki… Prawdziwa mieszanka stylów.

Możnaby pewnie tak chodzić do późnej nocy, lecz my musieliśmy wracać. Trzeba było zdrzemnąć się chociaż trochę, a o czwartej nad ranem mielismy opuścić hotel, by zdążyć na kolejkę na lotnisko i wczesny lot.

Kilka minut po ósmej wylądowaliśmy we Frankfurcie. Osobliwością tego (i nie tylko tego) lotniska są „akawaria” dla palaczy. Palacze skazani początkowo na banicję, odzyskali częściowo teren, ale pod warunkiem przebywania w hermetycznym pomieszczeniu.

Dziwaczny to widok. Ci ludzie zamknięci w oparach dymu wyglądają trochę jak eksponaty na wystawie. Nie traciliśmy jednak zbyt wiele czasu na przyglądanie się im, ponieważ po śniadaniu pora była udać się do bramki B 22. Tam anonsowano nasz lot.

F

Ponad trzynaście godzin lotu. Jedna z najdłuższych, bezpośrednich tras.

Gdynia, 25.08.2009; 00:50 LT

Komentarze