MOŁDAWIA (3) – KISZYNIÓW

Zazwyczaj zaczynam opowieść od przylotu do celu naszej podróży. Tym razem przylot trafił do ostatniego odcinka. Butuceni oraz Cricova wydawały mi się ważniejsze.
Do stolicy Mołdawii trafiliśmy akurat w prawosławną Wielkanoc. Niewielkie, kameralne chociaż jeszcze pachnące nowością lotnisko było wiosennie przystrojone na tę okazję.

Zazwyczaj nieśpiesznie opuszczamy lotnisko. Trochę trwa wypożyczenie samochodu. Często też od razu na lotnisku szukamy karty SIM do telefonu, żeby w miarę tanio połączyć się z internetem i od razu móc korzystać z google map. To już nasz rytuał, że ja prowadzę, a Mój Anioł robi za pilota, informując mnie, którędy mam jechać. Tak było i tym razem. Kiedy ja stałem w kolejce do wypożyczalni, w telefonie Anioła aktywowała się już mołdawska karta.
Gdy opuszczaliśmy budynek lotniska, przywitał nas sympatyczny napis w polskim języku na drzwiach. „Witamy w Mołdowa”.
Strasznie nie lubię tych zmian nazw krajów. Przyzwyczaiłem się do Mołdawii, aż tu nagle od niedawna Mołdowa. Z Birmy zrobiła się Mjanma, a z Górnej Wolty Burkina Faso. Jakoś bardziej wolę Mołdawię od Mołdowy i tego się będę trzymać.
Kiszyniów nie rzuca na kolana jakimś przesadnie pięknym starym miastem, czy modernistyczną architekturą. Przewodniki mówią, że aby dobrze poznać to miasto potrzeba przynajmniej trzech dni. To chyba dla koneserów. Turysta, mający w planie jeszcze wypad na prowincję spokojnie może zadowolić się jednym dniem. My zastanawialiśmy się, czy jechać samocodem do Milesti Mici, czy zostać w Kiszyniowie. Pomyślałem, że to byłaby przesada spędzić połowę pobytu w Mołdawii w wniarniach. Tym bardziej, że trzeba było pomyśleć o Franku, by i on miał coś z tego wyjazdu. Była już zaawansowana, ciepła wiosna, więc postanowiliśmy po prostu pójść na spacer. Bez pośpiechu i bez planu. Co za komfort!
Najpierw trafiliśmy w okolice gmachu władz państwowych. Znajomy widok. Wszędzie, gdzie socjalizm odcisnął swe piętno tego tyou architektura wyglądała podobnie. Długi, monumentalny gmach i albo ogromny plac, albo szeroka ponad miarę ulica. W sam raz po to by móc tam organizować parteitagi, to jest, chciałem napisać ludowe wiece. W Kiszyniowe to była wersja z ulicą według najlepszych wzorców radzieckich.
Na szczęście po drugiej stronie zachował się otoczony parkiem i kwiatowymi dywanami Sobór Narodzenia Pańskiego, więc tam skierowalićmy swoje kroki.
Trwało tam akurat nabożenstwo. Tłumów nie było, ale nie wypadało zakłócać modlitwy.Rzuciliśmy tylko okiem na bogato zdobiony ikonostas, na wielki, kryształowy żyrandol oraz malowidła na sklepieniu i wycofaliśmy się dyskretnie.
Na placyku obok świątyni dzieci karmiły gołębie. Franek mógł się dołączyć i spacerowanie wśród ptaków bardzo mu odpowiadało.
Po przekątnej skrzyżowania znajdował się Park im. Puszkina. Popiersie poety znajdowało się głębiej, wewnątrz parku, natomiast wejścia doń strzegł na cokole Święty Stefan, patron Węgier. Próbowałem dociec, skąd Święty Stefan w Mołdawii i nie znalazłem konkretnej informacji. Może dlatego, że pierwszy król Węgier, Stefan I (ów święty właśnie) zjednoczył pod węgierskim berłem m.in. ziemie Siedmiogrodu, który obecnie znajduje się w granicach Rumunii, a i Mołdawia do Rumunii należała przez czas jakiś.
Tutaj także były gołębie, chociaż nieco mniej, oraz centralnie położona fontanna.
To był kwiecień, a temperatura dochodziła do +25°C. Po raz pierwszy tego roku mogliśmy cieszyć się ubraniem z krótkim rękawem. Przyjemnie było też stanąć od wiatr i pozwolić się skropić wodą z fontanny.
Zrobiło się późne popołudnie i trzeba było powoli myślec o kolacji. Wybór był prosty: „La Placinte”. To sieć resaturacji serwujących głównie lokalne, mołdawskie dania. Testowaliśmy już je i wiedzieliśmy, że dobre. Polecamy, jeśli ktoś wybiera się w tamte strony. Ponieważ jedna z „Placint” znajdowała się nieopodal parku, chociaż w niezbyt pięknym bloku z czasów komuny, zdecydowaliśmy się pójść właśnie tam.
Nie zawiedliśmy się. Jedzenie było pyszne, a różowe wino do niego wspaniale gasiło pragnienie.
I na dodatek mogliśmy zjęść spokojnie, bo Franek bawił się obok w kąciku zabaw z nowo poznaną koleżanką, która spontanicznie wcieliła się w rolę opiekunki malucha.
Kiedy wyszliśmy, zapadał już zmierzch. W Kiszyniowie na Wielkanoc instaluje się iluminacje w pdobnym stylu jak na Boże Narodzenie. Tyle tylko, że oczywiście symbolika jest odmienna. Dominują pisanki. Girlandy zwisają też z Łuku Triumfalnego (niewielkiego, ale i Mołdawia do największych krajów nie należy).
Mieszkańcy miasta robią sobie zdjęcia przy świetlnych pisankach. Nie odmówiliśmy sobie i my.
To był długi dzień. Jeden z pierwszych, które uczylismy się spędzać inaczej niż dotychczas. Okazało się, że muzea, zabytki są ciekawe, godne obejrzenia, ale niekoniecznie należeć muszą do „must see”. Bo co to za przyjemność oglądania czegoś gdy się musi, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zdrowy rozsądek zaś podpowiadał, że roczne dziecko samo z ekspozycji nic nie zapamięta, a i rodzicom nie pozwoli się skupić, więc po co planować coś, co stworzy tylko niepotrzebny stres? Zamiast tego, poznaliśmy Kiszyniów od strony parków, napiliśmy się kawy w ogródku, zjedliśmy kolację z pysznym winem w „La Placinte” i pospacerowaliśmy wśród pisanek. Nazajutrz czekała nas już tylko droga na lotnisko. Jak zwykle z żalem, że to już koniec i jak zwykle z pewnością, że najlepsze wciąż przed nami, chociaż nie zawsze jeszcze wiemy gdzie.
Conakry, 22.01.2019; 00:35 LT

Komentarze