MOŁDAWIA (1) – BUTUCENI I MONASTYR ORHEIUL VECHI

Pomimo, że rok 2018 zaczęliśmy Lazurowym Wybrzeżem, to miał on raczej stać pod zankiem eksploracji wschodnich kierunków. Przyczyniła się do tego niewątpliwie oferta LOT-u, który postawił na rozwój swojej siatki połączeń właśnie do wschodniej części Europy. Na początek wybraliśmy Mołdawię.
Dlaczego Mołdawia? Bo to jeden z nielicznych, niezdeptanych jeszcze przez turystów europejskic krajów. Trochę jakby zapomniany przez Boga i ludzi, co odbija się na poziomie życia jego mieszkańców. Tak, Mołdawia znajduje się w ogonie państw europejskich jeśli chodzi o zamożność. Nie zabiega też specjalnie o turystów, chociaż ci mogliby nieźle zasilić krajowy budżet. Mówi się, że Mołdawianie sami nie zdają sobie sprawy z bogactwa jakim jest ich nieskażona jeszcze komercją lokalna kultura. A, że nie zdają sobie sprawy, to trudno takie informacje znaleźć i najlepiej odkrywac je samemu.
Przekonaliśmy się o tym przygotowując się do wyjazdu. Trudno dostać oddzielny przewodnik po Mołdawii. Najczęściej oferowane są w pakiecie „Rumunia i Mołdawia”, w którym temu państwu poświęca się zazwyczaj tyle miejsca, co jednej rumuńskiej prowincji. Tak przy okazji – jedna z rumuńskich prowincji też nosi nazwę Mołdawia. Zaczytaliśmy się na początku i dopiero gdy mieliśmy problem z odnalezieniem miejscowości na mapie Mołdawii, zorientowaliśmy się, że to nie ten rozdział.
Najlepiej pojecać do Mołdawii na dłużej i przemieszczać bez pośpiechu się po wsiach i niewielkich miasteczkach. Nasza historia odcisnęła tu swoje ślady i zwłaszcza na północy kraju można napotkać polskie społeczności. My jak zwykle aż tak wiele czasu nie mieliśmy, więc ograniczyliśmy się do wersji minimum. Bazę wypadową mieliśmy w Kiszyniowie, a na początek postanowiliśmy wybrać się do Butuceni.

To ciekawie położona wieś w zakolu rzeki Raut. Zakolu, to mało powiedziane. Rzeka tam praktycznie zawraca po ostrym zakręcie o 180 stopni. I na takim właśnie cyplu – agrafce osiedlili się ludzie.
Rzeki zazwyczaj nie zawracają ot tak sobie. Płyną ku morzu możliwie najprostszą drogą. Jeśli trafiają się aż takie meandry to coś musi stać na przeszkodzie. Taką przeszkodą są tutaj wapienne skały, które uległy erozji między innymi wskutek prądu rzeki, tworząc takie właśnie koryto. Niesamowicie wygląda to z góry, z płaskowyżu, który poprzecianny jest jak nożem głebokimi dolinami rzek i potoków. Ze szczytu płaskowyżu obeirzec można zabudowania klasztoru Orheiul Vechi, który mieści się na wąskim skalnym grzebieniu górującym nad wioską i położoną w zakolu rzeki. Zabudowanie powstały znacznie później. To, co najważniejsze powstało w czternastym stuleciu wewnątrz skały, ale o tym za chwilę. Dolina otaczająca ów grzebień, jest na tyle głęboka, że z płaskowyżu nie widać samej rzeki. Można się tylko domyślać, że ona płynie tam w dole.
Zjechaliśmy w dół. Nieopodal rzeki skończył się asfalt i do wioski dotarliśmy już drogą gruntową. Nie musieliśmy się spieszyć, więc skorzystaliśmy z okazji, by najpierw przejść się kawałek wzdłuż zabudowań i zjeść obiad. Wspomniałem wcześniej, że Mołdawia jest niezadeptanym przez turystów krajem. Nie oznacza to jednak, że nie ma ich tam w ogóle, a Butuceni jest takim miejscem, które turyści odwiedzają i miejscowa ludność zdążyła już się zorientować, że pachnie to pieniądzem. Daltego we wsi jest przynajmniej kilka gospodarstw agroturystycznych. Pierwszy strzał był jednak chybiony. Zamknięte. Poszliśmy więc szukać dalej i tak trafiliśmy do Eco-Resort Butuceni, o którym czytaliśmy już wcześniej pochlebne recenzje. Oni mieli otwarte, więc nie było się nad czym zastanawiać.
Na wrotach bramy przyczepiono menu, więc mogliśmy zorientować się, czego możemy się spodziewać. Jeżeli chcesz czytelniku przeliczyć ceny z poniższej fotografii na złotówki, z niewielkim zaokrągleniem możesz przyjąć, że 10 mołdawskich lei to nasze 2 złote (tak naprawdę to około 1,95 zł).
My zjedliśmy barszcz, mamałygę z jakimś mięsem i z warzywami, koniecznie placintę (coś w rodzaju bułki z nadzieniem) no i przede wszystkim popiliśmy to chłodmym, miejscowym winem. Ech, błogo mi się robi na samo wspomnienie tej uczty, a wina rozlewanego z dzbanka do ceramicznych kubków szczególnie.
No bo w czym pić wino jeśli nie w ceramicznych kubkach, będąc w wiejskiej chacie? Akurat zajechała jakaś autokarowa wycieczka Austriaków, którzy zajęli główną izbę, więc nas ulokowano na poddaszu.
Wchodząc na nie po stromych, drewnianych stopniach, mijało się półkę ze słojami pełnymi rozmaitych marynatów i kompotów…
Ta półka to tylko próbka. Kiedy się najedliśmy i zaczęliśmy zwiedzać podwórko, natknęliśmy się na piwniczkę pełną takich słojów stojących w chłodzie i półmroku.
Jedzenie było jednak tylko przystankiem. Przyjechaliśmy tu przede wszytkim dla monastyru, więc pora była zacząć się wspinać w słoneczne, trochę leniwe popołudnie. Wkrótce wyszlismy na drogę biegnącą po szczycie albo raczej grani owej długiej wąskiej góry – ostańca, który nie uległ jeszcze erozji.
Po równym szło się przyjemniej niż pod górę, więc dziarsko ruszyliśmy w kierunku świątyni.
Cerkiew, którą widać na pierwszym planie to Cerkiew Narodzenia Matki Boskiej, dość nowa, bo wzniesiona na początku XX wieku świątynia. Nieco dalej widać wystający nad skałę czubek wieży dzwonnicy, która zarazem oznacza wejście do wykutego w skale monastyru.
Wewnątrz cerkwi znaleźliśmy przede wszystkim świąteczne dekoracje i napis, że Chrystus zmartwychwstał. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na prawosławną wielkanoc.
Prawosławny obrządek zawsze intrygował mnie swoją tajemniczością. Cerkiewne śpiewy, zapach kadzideł i kapiącego ze swiec wosku, pop znikający za ikonostasem – wszystko tak odmienne pomimo takich samych fundamentów chrzescijańskiej religii.
Ścieżką z cerkwi poszliśmy w kierunku wspomnianej dzwonnicy. Obok niej znajdowało się wejście do tunelu prowadzącego do wykutego wewnątrz skały monastyru Oreiul Vechi. Załozony został jakieś siedemset lat temu. Mnisi, którzy tam zamieszkali, dostawali się do środka od strony rzeki. Z pewnością nie było to łatwe, zważywszy, że pomimo wzmagającego się ruchu turystycznego nie ma od tamtej strony bezpiecznego wejścia. Klasztory zresztą z zasady były odizolowane od świata, więc łatwo zrozumieć własnie taką ideę. W XIX wieku mnisi opuścili to miejsce z bliżej nieokreślonych przyczyn, a że miejscowa ludność nie miała swojej świątyni, postanowiła tę wykutą w skałach wykorzystać jako parafialną cerkiew. Trzeba było jedynie wydrążyć dostęp do niej. I tak powstał ów tunel oraz dzwonnica, bo co to za parafialna świątynia bez dzwonów?
Władza radziecka na ponad 50 lat rozgoniła wszystkich i dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku duchowni tu powrócili. Obecnie mieszka tam jeden mnich, który opiekuje się świątynią.
Bardzo wąskimi schodami w innym ciemnym tunelu dotarliśmy do miejsca gdzie prawdopodobnie kiedyś mieszkali mnisi. Tu prawdopodobnie znajdowały się ich cele.
Chłód i wilgoć… Nie było to zapewne zbyt przyjazne do życia miejsce. Chyba, że ubierali się ciepło i palili ogień gdzieś wewnątrz.
W samej kaplicy natknęliśmy się na owego mnicha, opiekuna tego miejsca.
Jeżeli tu sypia, to pewnie coś w rodzaju legowiska z jakichś kołder i śpiworów, ułożonych w półotwartej celi, jakich kilka widzieliśmy przed cwilą, było miejscem, w którym mieszkał. Trudno mówić o jakiejkolwiek prywatnośći gdy obok tego posłania, codziennie przechodziły z pewnością setki ludzi.
Kupiliśmy i zapalilismy świeczkę. Chwila modlitwy zadumy i w oglądania kaplicy w skupieniu.

Z niej niewielkie drzwi prowadzą na skalną półkę, która niczym balkon zawisa nad przepaścią. Gdzieś tędy musieli mnisi wchodzić przed wiekami.
Zostawiamy datek sędziwemu mnichowi i za jakąś inną grupą schodami pod górę wchodzimy do tunelu prowadzącego na powierzchnię.
Ścieżką w dół wracamy do wsi. Nie chce nam się wracać do stolicy. Przedłużamy spacer zachwycając się coraz to innymi detalami architektury czy starymi, byc może wystawionymi już tylko na pokaz narzędziami. Nawet studnia z kołowrotem wygląda jakby od dawna nikt wody z niej nie wyciągał, ale jest i ktoś o nią dba.
Butuceni jest z pewnością już tym miejscem, które stroi się trochę na pokaz, by zadowolić przyjezdnych. Po tym dniu mieliśmy ochotę jechać dalej i odkrywać malowniczo położone wsie, o których żaden przewodnik nie wspomina.
Rozsądek jednak wziął górę i po trzaśnięciu drzwiami samochodu ruszyliśmy w kierunku Kiszyniowa, gdzie czekał nasz hotelowy pokój.
Barendrecht, 13.11.2018; 00:20 LT

Komentarze