Moja mikropielgrzymka

Trochę głupio się czuję. Tyle świata zjeździłem, a w takiej chwili nie stać mnie na to, by zostawić pracę, powiedzieć „jadę” i ruszyć w drogę do Rzymu…

Sam jednak nie wiem co lepsze. Z jedenej strony trzeba było pójść do Niego, kiedy On, po latach pielgrzymek, już więcej przyjść do nas nie może. Z drugiej zaś – odnoszę wrażenie, że to co dzieje się obecnie u nas w kraju jest nie mniej ważne.

 Polska, 5 kwietnia 2005

Odbywam więc swoją mikropielgrzymkę po dostępnych mi paieskich miejscach. W niedzielę po modlitwie w swoim parafialnym kościele w Szczecinie zmieszałem się z tłumem na Jasnych Błoniach. Po chwili samotnego, nocnego czuwania przy papieskim pomniku po przyjeździe do Gdyni, wróciłem tam po kilkunastu godzinach. A dzisiaj długo krążyłem po okolicach gdańskiej Zaspiy. Nie wziąłem planu miasta i kościołu oraz pomnika szukałem na ślepo. Wróciłem do domu przed północą.

Po drodze, w Sopocie widziałem staruszkę klęczącą samotnie przed kapliczką na zupełnie pustej ulicy. Tyle spontanicznej modlitwy, solidarności, życzliwości i skupienia nie widziałem jeszcze nigdy. Jakie szczęście żyć w takim kraju! I tylko gardło ciągle sciśnięte, szczególnie gdy telewizyjne, kilkusekundowe migawki uświadamiają jak bardzo niekonwencjonalny, pełen ciepła i miłości był ten najwyższy autorytet i zarazem sługa sług bożych. Uświadamiają ogromną pustkę, jak po Nim została.

Nas, Polaków, czeka po tych dniach żałoby jeszcze jedna ciężka próba. Przyjdzie zupełnie niedługo taka chwila, kiedy świat znów usłyszy „Habemus papam!” i ten sam Plac Świętego Piotra, dzisiaj we łazach, rozpocznie wiwatować na cześć Jana Pawła III, albo o innym imieniu papieża. Pomni nauk, aby pozostać pogodnymi i w zgodzie z wiarą katolicką, powinniśmy dzielić tę radość, ale wydaje mi się, że będzie ciężko. Nawet gdyby jego następca zechciał przybyć z pielgrzymką do ojczyzny wielkiego poprzenika. Ale tyle cudów wydarzyło się w ostatnich dniach, że trudno przewidzieć na jakie wyżyny się wzniesiemy

I tylko jednego wciąż nie może objąć mój rozum. Pamiętam przerwaną historyczną wizytę Helmuta Kohla. Trwał wtedy spektakl pojednawczych gestów między Polską a Niemcami, zakopywano historyczne urazy i nagle kanclerz wyjeżdża z powrotem do Niemiec na wieść o upadku berlińskiego muru. Nie tylko nikt nie miał o to żalu, lecz wprost przeciwnie wszyscy to doskonale rozumieliśmy. W obecnych dniach, kiedy powoli, z godnością i nieodwołalnie zbierał się do ostatniej drogi nasz Ojciec Święty, kiedy cały świat wstrzymał oddech, a do Rzymu przyjeżdżali kardynałowie z całego świata, inny nasz przewodnik, ksiądz prymas pełnił swą posługę w Argentynie i najwyraźniej nie znalazł czasu by w tym najważniejszym momencie osobiście przemówić do pogrążonych w niemej rozpaczy milionów między Tatrami a Bałtykiem. Jakoś nie mogę uwierzyć by w dobie odrzutowców nie znalazło się w porę miejsce na pokładzie samolotu dla takiego dostojnika i w takich okolicznościach. Ludzi w obliczu śmierci wielkiego pasterza ogarniała spontaniczna dobroć i jestem pewien, że znalazłby się ktoś, kto gotów byłby polecieć nastepnym samolotem i odstąpić polskiemu kardynałowi swoje miejsce w dziejowej potrzebie.

Milczenie po dzisiejszej  prymasowej homilii świadczyło chyba nie tylko o żałobie.

Gdynia, 06.04.2005

Komentarze