MÓJ ANIOŁ – MOJA ŻONA

– Bukiet! Mój bukiet! Został w domu! 

– Panie kierowco, stop!

Dobrze, że zorientowaliśmy się kilkanaście metrów po odjeździe spod domu. Biegniemy z Tomkiem do mieszkania. Mało czasu.

– Która godzina? – pyta Tomek.

– Nie wiem,  nie chcę już patrzeć na zegarek, żeby się dodatkowo nie stresować. 

Wszystko i tak było już tylko w rękach kierowcy, a raczej w ilości samochodów na naszych drogach.

Chwytamy bukiet panny młodej, oraz kilka innych zapomnianych, lecz mniej istotnych drobiazgów i wracamy szybko do auta.

– Dopiero Grunwaldzka! – Jęknął jakiś czas później Mój Anioł, kiedy przebiwszy się przez ulice Przymorza i Oliwy dotarliśmy do głównej ulicy prowadzącej do Nowego Ratusza w Gdańsku.

Ceremonia ślubna była zaplanowana na 14:00. Kiedy na parkingu wysiadaliśmy z limuzyny, nie wytrzymałem i spojrzałem na zegarek. Wskazywał 13:57.

Wszystko dokładnie wpisywało się w charakter przygotowań, bo chociaż datę 4 sierpnia, ustaliliśmy z dużym wyprzedzeniem, to ciągle nie było czasu, żeby się zabrać za załatwianie. W końcu po finałowym meczu Euro zaczęliśmy się rozglądać. Czasu wcale nie było więcej, dlatego też postanowiłem załatwienie wszystkiego zlecić wyspecjalizowanej firmie, jakich całkiem sporo jest na rynku.

– 4 sierpnia przyszłego roku? – zapytał Pan po drugiej stronie słuchawki.

– Nie, obecnego.

– Pan żartuje? Za cztery tygodnie?

– Nie. Za cztery i pół.

– Wie Pan, musiałbym się zastanowić i rozejrzeć w możliwościach, ale to będzie kosztować.

Pan określił koszty swojej usługi na jakieś 80% wyższe niż zazwyczaj. Po kolejnych dwóch dniach spotkaliśmy się więc z przedstawicielkami innej firmy. Panie zgodnie stwierdziły, że do tej pory ich rekordziści zorganizowali slub i wesele  w trochę ponad miesiąc, ale czetrotygodniowego wyzwania jeszcze nie podejmowali. Tym niemniej dali nam 50% rabatu na swój serwis, co wyniosło dokładnie tyle samo ile żądała poprzednia firma. Za te pieniądze można było wyczarterować statek na rejs po Kanale Elbląskim i właśnie tak postanowiliśmy je spożytkować organizując „poprawinową” wycieczkę dla gości, a organizacją ślubu oraz wesela zajęliśmy się sami.

Na miejsce wesela natrafiliśmy trochę przypadkowo. Sopocki hotel „Rezydent” organizuje regularnie niedzielne brunche z muzyką na żywo. Niedzielny obiad w formule bufetu „jesz ile chcesz” z nielimitowanymi napojami, za 60 zł od osoby, w co wliczona jest także karawka wina zachęcił nas do odwiedzania tego miejsca od czasu do czasu. I podczas takiego obiadu zapytaliśmy o wesela. Tak, organizują. Ceny okazały się nie odbiegające od przeciętnych na rynku. Po analizie oferty wysłalismy oficjalnego e-maila. Po czym wsiadłem do samolotu, bo akurat przytrafił mi się opisywany wcześniej lot na Daleki Wschód. Pani z „Rezydenta” oddzwoniła akurat kiedy miałem przesiadkę w Hong Kongu. Dogadujemy się, oddzwaniam do Mojego Anioła i teraz to ona przejmuje na siebie załatwianie.

Z obrączkami nieco gorzej. Widząc ich bogaty wybór w rozmaitych sklepach jubilerskich, byłem przekonany, że po prostu idzie się je kupować jak rozmaite inne rzeczy. Okazuje się jednak, że są to tylko pojedyńcze egzemplarze do przymierzenia i obejrzenia. Obrączki należy zamówić, a ich wykonanie trwa przeciętnie około miesiąca. Ponieważ nam pozostały trzy tygodnie, moglismy od razu odpuścić sobie wielkie, znane sieci. Okazało się jednak, że małe pracownie złotnicze spokojnie poradzą sobie z takim zadaniem nawet w kilka dni. Ostatecznie, po długim wybieraniu modelu zdecydowaliśmy się na złożenie zamówienia dziewięć dni przed ślubem. Pan dał nam jeszcze czas do weekendu na ewentualną zmianę decyzji i korekty, a w czwartek przed sobotnim ślubem mieliśmy uzgodniony odbiór. W czwartek nie zdążyliśmy z powodu natłoku zajęć, więc odebraliśmy w piątek. Zaraz potem jak rozesłalismy e-maile do fotografów.

„Szczerze przyznam że nigdy jeszcze nikt nie pytał mnie o sfotografowanie ślubu dzień przed tym ślubem J – odpisała nam Pani fotograf. Krótka wymiana e-maili i wieczorem z parkingu przed Mc Donaldem robimy przelew zaliczki za usługę potwierdzając przy okazji naszą umowę. Potem możemy wreszcie zamówić w locie coś do jedzenia, bo od rana bylismy tylko na talerzu owsianki i kontynuować załatwianie ostatnich pozostałych spraw, tak jak ten krawat zakupiony dwie godziny wcześniej.

– Większy wybór ślubnych krawatów będziemy mieć w poniedziałek – poinformowała nas Pani w jednym ze sklepów Galerii Bałtyckiej.

– Ale my potrzebujemy na jutro.

Tak to mniej więcej wyglądało przez ostatnie dni. Kiedy więc o tej 13:57 wkroczyliśmy do Nowego Ratusza, trzeba było jeszcze uzgodnić drobne szczegóły typu serowowanie szampana po ceremonii, muzyka (czy ma być , czy nie). Jadąc do ratusza intensywnie wybieraliśmy utwór, jaki ma być zagrany.  Tomek wyszukiwał na swoim i-phonie i prezentował rozmaite próbki. Nie pamiętam już teraz na co w końcu się zdecydowaliśmy ale i tak nie było już czasu na dyskusje przy stoliku w budynku.

– Idźcie już, bo czekają – ponaglała pani organizująca tę „techniczną” część ceremonii.

Na schodach mijamy naszych gości. Ktoś zaczyna robic nam zdjęcia.

– Dzień dobry, to Pani jest naszym fotografem?

– Tak.

– Bardzo nam milo J

– Tędy proszę – ktoś wskazuje nam drogę do gabinetu na tyłach Sali ślubów.

Pan urzędnik przywitał nas chłodno i z niesmakiem.

– Przychodzi się piętnaście minut przed czasem – zagaił obrażony.

Potwierdził wszystkie dane po czym nakazał natychmiast udać się do sali.

Natychmiast się nie dało, ponieważ porwał nas „urzędowy” fotograf. Ustawił nas przy balustradzie i co chwilę kazał słowami „tu jestem” spoglądać w obiektyw, czego strasznie nie lubię. Panu fotografowi zresztą podczas ceremonii dwukrotnie przeraźliwie głośno zadzwonił telefon i wtedy uświadomiłem sobie, że nie wyłączyłem, ani nawet nie wyciszyłem swojej komórki. Urażony Pan urzędnik czytał rozmaite formułki, a ja oczyma wyobraźni widziałem już jego minę kiedy zacznie dzwonić mi pod marynarką. Na szczęście kapitan z jednego ze statków zadzwonił w jakiejś sprawie dopiero jak po ceremonii wsiedliśmy do limuzyny.

Obrączki, podpisy, gratulacje od rozchmurzonego już Pana Urzędnika , marsz Mendelssohna i schodzimy na dół do innej sali na tradycyjną lampkę szampana. Schody obryzgane czerwonym płynem. Ktoś usilnie go wyciera. To nie krew, ale czerwone wino, którego butelka wypadła któremuś z gości.

Trochę brakuje mistrza ceremonii. Wznosimy toast, ale po chwili zpanowało kłopotliwe milczenie. Rodzice gdzies się zagadali, wszyscy stoją, czekają, my też. Niezręczna atmosfera.

– Jakbyście chcieli, to możecie nam teraz złożyć jakieś życzenia – zagajam.

– Podchodzą znajomi z pracy bo są najbliżej.

– Wiecie, u nas jak za komuny, najpierw zakład pracy, a rodzina potem – ropzpoczyna jeden z nich J

Potem już długi film twarzy, życzeń, kwiatów… Wyjście na dziedziniec ratusza. Piękna, słoneczna pogoda. Zbierając rozrzucane monety, wśród mydlanych baniek wsiadamy do limuzyny. Po blisko sześciu latach naszego związku Mój Anioł siedzi obok mnie jako moja żona. Pijemy szampana, odjeżdżamy na wesele.

Gdańsk; 07.08.2012; 08:20 LT

Komentarze