MINUS DWANAŚCIE W CHICAGO

    

Samolot do Houston jest już opóźniony całe dwie godziny, wiec mogę spokojnie zasiąść do bloga.

Przyszła pora na kolejną podróż. Czas w Kraju upływa zawsze przede wszystkim bardzo szybko. I brakuje go notorycznie, co widac także po owym blogu. Mam nadzieję, że choć na krótko uda mi się teraz odciąć łeb hydrze biurokracji i zanim wyrosną trzy nowe, zdołam napisać tu to i owo.

Ostatni weekend przed wyjazdem spędziłem z Aniołem. Należało się nam bo to jedyny wspólny weekend jaki udało mi się wygospodarować podczas czterech tygodni.

Warto było.

Oprócz walorów smakowych wspaniałych kolacji i sniadań bez pośpiechu poprzedzonych poranną kawą w łóżku (na co w środku tygodnia nigdy pozwolić sobie nie można), był to przede wszytskim czas sycenia się własną bliskością. Znów od piatku do niedzieli nigdzie nie wyszliśmy, zamknieci w czterech ścianach, co było przestrzenią w sam raz.

No nie. Skłamałbym. Poszlismy w niedzielę późnym popołudniem na mały spacer na bulwar. To było zakończenie weekendu, bo niedzielny wieczór miałem poświęcić na pakowanie walizek.

Na bulwarze było mnóstwo ludzi skuszonych wiosenną pogodą. Nad linią brzegową wyraźnie odcinają się już smukłe sylwetki Sea Towers (z perspektywy bulwaru jest to jakby jedna wieża, bo druga akurat zasłonięta).

Spacer skończylismy w „Marioli”, dzieki czemu mogłem wreszcie skosztować deserów z najsłynniejszej gdyńskiej lodziarni. Czas najwyższy, bo przeciez pracuję tu i mieszkam już od ponad trzech lat.

Przykro było żegnać się, tym bardziej, ze obecny wyjazd to minimum miesiąc. Pewnie, ze nic to w porównaniu z kontraktami marynarskimi, tyle tylko, że ja wciąż z nostalgią wspominam te miesiące wolnego po powrocie, kiedy mogłem zajmowac się tylko prywatnymi sprawami. Co z tego, że wracam po miesiącu, jeśli potem od rana do wieczora siedzę w biurze. Czasem, jak dwukrotnie ostatnio, nawet do wpół do jedenastej. Potem już myśli się tylko o pójściu spać. Szczęsliwie wyłuskujemy z Aniołem pojedyńcze godziny z tego codziennego kieratu. Tym piękniejsze są, im trudniej przychodzą.

Pakowanie i załatwianie przed wyjazdem rozmaitych spraw (błogosławiony niech będzie internet) zajęło mi na tyle dużo czasu, że położyłem się do łózka o wpół do drugiej. Budzik nastawiony na szóstą był bardzo niemiłym zgrzytem o poranku. Bardzo niemiłym. Taki nieprzyjemny kontrast w stosunku do zakończonego dopiero co cudownego weekendu. Nie było rady. Półprzytomny oddałem się porannej toalecie, śniadaniu w locie, ostatnim porządkom w mieszkaniu  i o siódmej pojechałem na lotnisko.

Miła ciekawostka. Samolot LOT-u, którym udawałem sie do Monachium był ozdobiony logo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W okolicach ogona, podobne nieco mniejsze logo miało nazwę wypisaną w języku angielskim. Fajna, międzynarodowa reklama owsiakowej akcji.

O ile w Europie pogoda iście wiosenna, to w Chicago głęboka zima. Temperatura  -12˚C oraz pruszący lekko śnieg, który zdążył właśnie pokryć cienką warstwą płytę lotniska. Być pomoże to własnie z powodu pogody owo opóźnienie? Nie wiem. Tak czy siak, czeka mnie długa noc, bo z Houston jeszce kawał drogi samochodem do Lake Charles. Dojedziemy na miejsce grubo po północy, czyli juz rano czasu polskiego. Po dwudziestu czterech godzinach podróży.

 

Chicago, 11.02.2008; 19:10 LT

Komentarze