MINĘLIŚMY JAMAJKĘ

 

Kilkanaście mil od brzegu, a jednak udało się! Telefony komórkowy zalogowały się do sieci na Jamajce. Krótki przerywnik na drodze przez Morze Karaibskie. Ledwie widziałem słabe światła w oddali, lecz telefon działał.

Popłynęły sms-y w obie strony. Mój Anioł pisze tak cudownie. Jej sms-y zawierające najpiękniejsze wiersze, gorące od uczuć, drżące od namietności powodują przyjemne dreszcze gdzieś między łopatkami. Nikt nigdy tak do mnie nie pisał. Nikt tak nie wyrażał swojej tęsknoty. Pisaliśmy w pośpiechu, bo nie wiadomo było, kiedy zasięg się skończy. Tak jakbysmy chieli wyrwać jak najwięcej z podarowanej przez los mozliwosci. Pora nie była dobra, bo chociaz nad Jamajką wieczór to w polsce głęboka noc. Skończyliśmy gdy w mroźnym tego dnia Gdańsku zegary wskazywały za dwadzieścia czwartą na dranem.

Skojarzyło mi sie to ze Starym Dobrym Małżeństwem i ich piosenką „Czarny blues o czwartej nad ranem” lecz zanim to teraz napisałem z płyty Cohen zaspiewał „I am your man”

If you want a boxer, I will step into the ring for you,

And if you want a doctor, I will exam every inch of you,

If you want a driver, climb inside,

Or if you want to take me for the ride,

You know, you can…

I am your man.

Kiedyś mój Anioł powiedział mi o marzeniach związanych z tą piosenką. O tym, że słuchała jej kiedyś i marzyła o facecie, który ją dla niej zaśpiewa. Czas mijał i marzenia przykurzyły się pyłem zwątpienia. Nie myslała już o tym więcej az do czasu kiedy pewnego wieczoru zatańczyliśmy do niej. Było to jedno z najpiękniejszych wyznań jakie dane mi było usłyszeć, bo to przecież jeden z moich ulubionych utworów, również pełen niespełnionych przez lata marzeń.

Ech Jamajka, gorąca Jamajka…

Tak pięknie zakończony weekend wcale nie był sympatyczny wcześniej. Jak już bowiem wspominałem, miałem w planie obejrzeć zbiorniki. Zaliczyłem ich w sumie jedenaście. Siedem odłożyłem na następną wizytę. Oglądanie ich nie byłoby takie złe, gdyby nie konieczność pentrowania dna podwójnego. Dno podwójne to prawdziwy labirynt szlaków wiodących przez znajdujące się w nim komory. Niektóre statki mają układ dość prosty: z każdej komory wiodą otwory w kierunku zarówno wzdłuż jak i w poprzek statku.

Tutaj tak jest tylko w niektórych. Inne mają przejścia tylko w jednej osi, a jeszcze inne tworzą prawdziwe ślepe uliczki. Ponieważ wyjście znajduje się tylko w jednej komorze, dobrze jest nie stracić orientacji. Warto zawczasu zrobić jakieś znaki kredą by ułatwić sobie powrót. Nie ma bowiem problemu kiedy ma się dużo czasu, lecz gdyby trzeba było uciec szybko…  W panice nietrudno starcić orientację. Jakby mało było utrudnień w tej klaustrofobicznej krainie, której wysokość uniemozliwia wyprostowanie się, a zalegająca woda raczej odstręcza od poruszania się na czworaka, zaprojektowane otwory wymagają sporej gimnastyki, zeby się przecisnąć

Niektóre umieszczone są tak nisko, ze praktycznie nie ma siły, trzeba kolanami albo tyłkiem (w zależności od techniki pokonywania otworu) zanurzyć się w wodzie.

Pamiętam jak pewnego razu zagłębiliśmy się z jednym inspektorem w jeden z odległych zakamarków i wtedy jego czujnik zaczął piszczeć informując, że poziom tlenu spadł poniżej dopuszczalnych 19%. To jedno z największych niebezpieczeństw zamknietych przestrzeni.  Niewidzialna, nieprzewidywalna śmierć. Człowiek oddycha normalnie by w ciągu kilku minut niespodziewanie stracić przytomność. Znane są w zegludze przypadki całego ciągu śmierci, kiedy koledzy wbiegali aby wyciągnąć na zewnatrz kolegę i po chwili padali obok niego, po czym następni gnani instynktem pomocy wchodzili do śmiertelnej pułapki, bo ich koledzy byli przeciez zaledwie kilka metrów od nich… Czasem czujniki się psują i alarmuja jak oszalałe nawet na swieżym powietrzu. Kiedy jest się w grupie, a zapiszczy tylko jeden, paniki na ogół nie ma. Wtedy również nie przejęliśmy sie zbytnio, bo po pierwsze w zbiorniku byliśmy już od dobrych kilkunastu minut i tlenu było dość, a po drugie mój czujnik nie piszczał. I nie minęło kilkadziesiąt sekund jak piszczeć zaczął także mój.

– Go! – krzyknęlismy do siebie i ruszyliśmy przez te małe otwory labiryntem komór. Nawet nie zabłądziliśmy ale żaden z nas nie zwracał uwagi na wodę i błoto. Kiedy przedostaliśmy się do zbiornika wysokiego (bo z dna nie wychodzi się wprost na pokład lecz do biegnącego wzdłuz podwójnej burty zbiornika wysokiego, którym dopiero około pietnaście metrów wspinaczki po drabinkach w górę pozwala wyjść na zewnątrz) byliśmy cali w błocie. Przyświeciliśmy latarkami na czujniki. Jeden wskazywał „error”, a drugi „słaba baterię”. Zbieg okoliczności, ze jedno i drugie przytrafiło sie niemal jednocześnie. Rozesmialiśmy się, ale już żaden z nas nie miał ochoty zawracać.

Zdarzyło juz mi się także uciekać z dna podwójnego, które ktoś przez pomyłkę zaczął napełniać. Kiedy wybiegłem, myślałem, że zatłukę drania. Pilnuję teraz aby oprócz werbalnych uzgodnień, przy zaworach zawsze była kartka zabraniajaca jakichkolwiek operacji.

Na szczęscie nie miałem nigdy okazji zostać… zamkniętym w zbiorniku. Słyszałem o człowieku, który pracował wewnątrz razem z innymi. Na koniec dnia roboczego wszyscy wyszli i ostatni zamknął właz, zakrecając od zewnątrz śruby. Koledzy nie policzyli się jednak dokładnie. Ostatni tak naprawdę był przedostatnim. Zanim prawdziwy ostatni doszedł do włazu, jego współpracownik zdążył zakręcić sruby i odejść. Nikogo nie zdziwiła nieobecność człowieka na kolacji, bo nie zawsze wszyscy ją jedzą. Kiedy jednak ten nie pojawił się na śniadaniu wszczęto alarm. Próbowano ustalić, gdzie widziano go po raz ostatni i… wyszło że w zbiorniku. Odkrecono sruby, otwarto właz i… znaleziono pechowca w dobrej kondycji fizycznej. O kondycji psychicznej opowieść nic nie mówiła, ale nie chciałbym byc na jego miejscu. Siedzieć całą noc zamkniętym i zastanawiać się co zdarzy się prędzej: otwarcie włazu i wybawienie, czy też napełnienie zbiornika wodą? Brrr!

Tego weekendu jak i podczas wielu innych inspekcji nic niepokojącego się nie wydarzyło. Zaliczaliśmy zbiornik po zbiorniku i jedyna niedogodnością oprócz zmęczenia były otarte uda. Zawsze się je obciera przy długotrwałym przeciskaniu przez te niewielkie otwory. Obejrzeliśmy jednak co trzeba i po zakończeniu inspekcji z przyjemnością wziąłem prysznic, a potem wskoczyłem do koi. Uciąłem sobie drzemke od obiadu aż do podwieczorku. Njapiękniejsze po południu było zas to, że wycieczke po zbiornikach miąłem juz za sobą i nastepna trafi się nie wcześniej niż na następnym statku.

Przed kolacją zaś obejrzałem sobie taki widoczek:

Co za piękny kontrast po stalowych, rdzawych czeluściach.

Morze Karaibskie, 18.02.2008; 23:10 LT

Komentarze