MEXICO CITY – LAZARO CARDENAS

Z Mexico City miałem lecieć na jeden dzień do Lazaro Cardenas. Na jeden dzień to mocno powiedziane. Ot, porannym samolotem tam, a popołudniowym  z powrotem.

Kiedy przemierza się ulice miasta, nawet tak ogromnego jak Meksyk (grubo ponad dwadzieścia milionów mieszkańców, największe miasto na półkuli zachodniej, a trzecie lub piąte, w zależności od przyjetych kryteriów, na swiecie) nie odczuwa się skali. Po prostu stojący pomiędzy domami człowiek nie wie co znajduje się za następną ulicą. Widoczna przestrzeń ograniczona jest ścianami budynków i niezależnie od tego czy za rogiem znajdują się kolejne dzielnice, rozległy park, a może rozpościerający się hen za widnokrąg ocean, odczucie będzie takie samo – sprowadzi się do otoczenia najbliższej ulicy oraz jej perspektywy. Dlatego mówienie o wielkości Mexico City było dla mnie abstrakcją dopóki samolot nie wzniósł się w powietrze. Kiedy zobaczyłem morze dmów i ciągnącą się w nieskończoność siatkę ulic, zaparło mi dech.

Czy jest na  świecie inne miasto, które ma w swoich granicach wulkan szczelnie otoczony rozległymi dzielnicami?

No cóż, Meksyk ma z czego czerpać. Założone przez Azteków miasto Tenochtitlan liczyło sto tysięcy mieszkańców gdy w 1521 roku zostało podbite przez przybyłych do Ameryki Hiszpanów.  To była metropolia godna ówczesnej Europy. Niestety, Cortez, przywódca konkwistadorów, polecił zniszczyć ówczesną zabudowę, by na jej gruzach pobudować nowe miasto. Dziś w podziemiach fundamentów słynnej, meksykańskiej katedry można dostrzec pozostałości azteckich piramid.

Z godzinnego lotu kwadrans jeśli nie więcej zajęła nam runda nad Mexico City. A potem ukazał się pyszny widok wyłaniającego się ponad chmury ośnieżonego szczytu górującego nad miastem wulkanu.

Samo Mexico City znajduje się na wyżynie o wyskości ponad 2200 metrów n.p.m.  To tak jakby ulokować miasto na wysokości tatrzańskich szczytów. Dlatego nie dokuczało nam gorąco i nie dziwi śnieg pomimo upałów panujących na wybrzeżu.

Ba, nawet gwałtowna senność, która dokuczała mi wieczorem, a którą tłumaczyłem jet lagiem (kiedy w Meksyku była dwudziesta pierwsza, w Polsce zegar wybijał czwartą nad ranem) częściowo według moich gospodarzy wynikała z lekko rozrzedzonego powietrza, którym tu oddychają.

Większą część drogi do Lazaro Cardenas pokonaliśmy w chmurach, przez co nasz ATR-42 pomimo konstrukcyjnie wkalkulowanej trzęsionki (plomby prawie wypadają z zębów od wibracji) zafundował nam dodatkowo sowite turbulencje.

Za to kiedy obniżyliśmy się do pułapu zapewniającego kontakt wzrokowy z ziemią, ukazały się pokryte bujną zielenią wzgórza, a pośród nich rzeki.

Gdzieś wyżej pobudowano zaporę i elektrownię wodną.

Wkrótce byliśmy już na ziemi. Budyneczek lotniska przypominał wielkością niepozorny wiejski sklepik, ale najważniejsze, że był elementem zapewniającym dwa razy dziennie połaczenie ze stolicą. 

Po załatwieniu spraw zjawilismy się tam ponownie około siedemnastej, by bliźniaczym ATR-em (znów z turbulencjami) powrócić do Mexico City.


Mexico City,  03.10.2012; 19:30 LT

Komentarze