Dziś rozpoczął się chiński długi weekend związany z Dragon Boat Festival – jednym ze świąt ważnych kiedyś, potem lekko zapomnianych na fali fascynacji Ameryką, a obecnie usilnie promowanym przez władze, by pielęgnować własne, a nie obce tradycje. Ponoć właśnie w tym roku święto to ma po raz pierwszy wyjatkowo uroczystą oprawę.
W moim chińskim epizodzie zaznaczy się ono przede wszystkim faktem, że ukradziono mi rower. Ktoś już dobierał się do niego przedwczoraj, lecz prawdopodobnie spłoszony nie zdołał sforsować zamka. Kupiłem nowe, mocniejsze zapięcie, które wystarczyło na dwie doby. Pan złodziej widać upatrzył sobie ów rower na dobre i nie zamierzał rezygnować, a ja durny zamiast zmienić miejsce parkowania, zainwestowałem w mocniejszą kłódkę.
Rozczarowany marnością ludzkiej natury powłóczyłem noga za nogą blisko dwa kilometry ze statku do hotelu. I tak długo się utrzymał. Pierwszy (pisałem o tym na blogu) ukradli koledze po trzech tygodniach. Po następnych dwóch z jednośladem pożegnał się drugi kolega. Mogłem liczyc na szczęście, ale rokład prawdopodobieństwa nie pozostawiał wątpliwości. Ja byłem następny w kolejce. I dziś sie dokonało.
Nie chciałem rano iść do pracy na piechotę. Nie dlatego, żebym nie lubił chodzić, lecz po prostu szkoda mi czasu. Musiałbym wychodzić znacznie wcześniej, a rano każda minuta jest droga. Dlatego postanowiłem zostawić w hotelu rzeczy i natychmiast pojechać po nowy rower.
Pamiętałem nazwę jedynego centrum handlowego jakie znałem. Łatwa dla nas: „Metro”. Nie wiem jak dla Chińczyków.
Kierowca jednej z taksówek na postoju trąbił już z daleka, bym wsiadł właśnie do jego samochodu, a ja zamiast wybrać takiego, który wyglądał najrozsądniej, wybrałem tego, który najgłośniej sie zachowywał. Trabił zresztą potem przez cały czas, czy trzeba czy nie trzeba (u Chińczyków rzadko nie trzeba), chyba bardziej niż dziecko cieszące się z nowej zabawki.
Ale najpierw były negocjacje cenowe. Krótkie.
– Do „Metro”
– Trzydzieści yuanów.
– Ok
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi i ruszyliśmy, pan kierowca kazał jeszcze ze trzy razy powtórzyć dokad chcę jechać. Nie nastrajało mnie to optymistycznie. Tym bardziej, że po chwili zatrzymał się przed barem „Obiedy kak u babuszki” by zasięgnąc pomocy. Sam bowiem znał jedynie kilka słów w języku powszechnie uznawanym za międzynarodowy. Do „Babuszki” wpadam czasami na smażone kalmary gdy jedzenie na statku mi nie pasuje. Zawsze sam, ponieważ mój kolega, jak powiedział, brzydzi się tam nie tylko jeść, lecz nawet wypić piwo.
Właścicielka lokalu również talentem lingwistycznym nie była lecz potrafiła sklecić kilka zdań na tyle, by móc się porozumieć.
Spytała dokąd chcę jechać.
– Metro – powiedziałem najwyraźniej jak potrafiłem.
– Me-tlo! – powtórzyła po na mysle pani od Babuszki.
– Me-t-ro! – powtórzyłem wyraźniej ja
– Me-ta-lo? – powtórzyła wyraźniej, ale z odrobiną wątpliwości pani.
Przez zebrany kilkuosobowy tłumek popłynęło szemrane: „metalo”, „metalo”, „metalo”…
– Nie metalo! – krzyknąłem
– Metanol?! – podchwyciła pani – Metanol? Restaurant?!
– No! No restaurant! Shopping center! – protestowałem, bo czułem że jeszcze chwila, a przekonają mnie, ze chciałem jechać do restauracji.
– Aaa! Shopping! – rozpromieniał kierowca i ruszył z piskiem opon. Zaskoczona „Babuszka” została daleko w tyle.
Na pierwszych światłach kierowca wyciągnął telefon komórkowy i wystukał jakis numer. Zapaliło się zielone, ruszylismy dalej, a telefon nie odpowiadał. Pan jechał prosto przed siebie, ale jakby nieco mniej pewnie. Spróbował jeszcze raz zadzwonić, lecz i tym razem bezskutecznie.
– Me-ta-lo? – upewnił się na wszelki wypadek.
– Metro – powtórzyłem załamany. Co mnie podkusiło, żeby wziąć właśnie jego? Tyle innych taksówek stało wolnych.
Pojechaliśmy jeszcze z minutę, a potem zatrzymalismy się na poboczu. Pan kierowca sprawiał wrażenie zafrasowanego, zaczął wystukiwać nastepny numer w komórce, ale moja cierpliwość się wyczerpała. Wyszedłem, ostentacyjnie trzasnąłem drzwiami i ruszyłem przed siebie. Pan kierowca zaczął krzyczeć, prawdopodobnie obiecując, ze dowiezie mnie do tajemniczego Metalo. Ja jednak całkowicie zluzowalem zawór bezpieczeństwa dając upust ciśnieniu wściekłości. Ciskałem nieprzychylne komentarze w nadwiślańskim dialekcie, bo przecież innego niż chiński usługodawca i tak nie znał.
Gdy ochłonąłem, zorientowałem się, że moja decyzja o trzasnięciu drzwiami była nieco pochopna, ponieważ staliśmy na jakiejś wylotowej ulicy z tego czteroipółmilionowego miasta i taksówek jakoś tam widać nie było.
Ruszyłem w stronę centrum na piechotę. Pan kierowca jechał wolniutko obok mnie i przez otwarte drzwi przekonywał po chińsku, zeby pojechać jego taksówka do Metalo. Ja ostentacyjnie wykręcałem głowę by nie patrzeć w jego kierunku, a wtedy on trąbił klasonem, żebym się nie rozpraszał. W końcu jednak dał za wygraną, przyspieszył i tyle go widziałem.
Po dziesięciu minutach marszu dotarłem do jakiegoś większego skrzyżowania i tam złapałem taksówkę. Kierowca zaskoczył o co mi chodzi i po kilku minutach jazdy byliśmy na miejscu.
Wizyta w takim centrum handlowym odsyła w niebyt wspomnienia o Chinach jako kraju bardzo tanich towarów. Sklepy, przynajmniej te lepsze, nie kuszą już ofertami za „pół darmo”. Owszem, jest taniej niż w Europie albo Ameryce, lecz różnica nie rzuca już na kolana.
Potrzebowałem jakiś tani rower, bo służyć miał mi tylko do dojazdów na statek, a i to tylko do czasu, gdy znów mi go nie ukradną. Znalazłem całkiem fajny, przeceniony na 190 yuanów (1 yuan = 0,50 zł). Poprosiłem o niego.
– Przepraszam – zmartwil się sprzedawca znający język angielski – ale ten rower jest zepsuty.
– A po ile są nie zepsute?
– Po 290 yuanów
Po kilku minutach wyjeżdżałem już ze sklepu nowym rowerem. Zastanawiałem się, jak nim dojechać teraz do hotelu by po pierwsze nie błądzić zbyt długo, a po drugie nie dać się rozjechać na ulicach gdzie nie decydują przepisy ruchu lecz prawo silniejszego.
Gdy przejeżdżałem przez parking zatrąbił na mnie taksówkarz, kierowca minibusa. Z nieba mi spadł. Zapakował rower do tyłu i za dwadzieścia pięć yuanów dowiózł pod sam hotel.
Jiangyin, 28.05.2009; 23:45 LT