Pogoda nie nastrajała wycieczkowo, więc samochód wydawał się jak najbardziej na miescu. Tym bardziej, że do przenikliwego, zimnego wiatru dołączył też deszcz. Płynąłem kiedyś Śniardwami kajakiem, ale pogoda była podobna do dziesiejszej. Umykaliśmy więc czym prędzej przed falami, które i tak od czasu do czasu wlewały się do środka. Chodziło więc tylko o to, by jak najszybciej dostać się do przesmyka prowadzącego na Jezioro Bełdany, a nie podziwiać widoki. Teraz chciałem wreszcie móc spokojnie spojrzec przez całą długość największego naszego jeziora.
I co ciekawe, deszcz ustał, a wraz z nim zdechł wiatr. Kiedy gdzieś za Orzyszem zjechaliśmy na jakieś pole biwakowe położone nad brzegiem, tafla akwenu w niczym nie przypominała sztormowego pejzażu sprzed dwóch godzin.
Hen daleko majaczył przeciwległy brzeg (zastanawiałem się czy będzie go widać), a my delektowaliśmy się ciszą oraz wędzoną rybą, którą przywieźliśmy na Mazury z Trójmiasta. Trudno było o lepsze miejsce na krótki piknik.
A jaka czysta woda! Bez najmniejszego problemu ogladaliśmy pomarszczone, piaszczyste dno…
Wśród strzelistych sosen przy brzegu trafiła się jedna zupełnie odmienna. Jej liczne konary odgałęziały się już niemal przy samej ziemi.
Pstryknęlismy przy niej kilka fotek i pojechalismy dalej, w kierunku Mikołajek. Mijaliśmy spacerujące tuz przy drodze bociany oraz inną gadzinę, aż w końcu ciepło auta i sielska atmosfera zaczęła nastrajać nas sennie. Przed samym celem tego etapu Anioł zasnął na dobre, a ja starałem się dotrwać jakoś do miejsca odpowiedniego na parking. Kiedy takie w Mikołajkach zanalazłem, natychmiast odchyliłem oparcie fotela i zapdliśmy w popołudniową drzemkę oboje.
Kiedy wreszcie nasycilismy się snem, poszlismy na spacer bulwarem i przy okazji zjedliśmy kolację (smażona ryba )
Słońce opadało coraz niżej do widnokręgu, gdy posileni poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu raz jeszcze…
Potem zaś wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę Pisza. Po drodze widzieliśmy sarny i jelenie, ale pomimo, że zawróciliśmy by obserwować je z okna samochodu, było zbyt ciemno, by uwiecznic je na fortografii. Zwierzęta zresztą szybko się spłoszyły, gdy tylko zatrzymaliśmy się w pobliżu. Za to bez problemu mogłem rozstawić statyw na rynku i naświetlać matrycę wystarczająco długo, by uchwycić miasteczko w wieczornej scenerii
Nazajutrz rano należało się zbierać. Tradycyjnie pobiegliśmy na śniadanie kilka minut przed zamknięciem bufetu i z opóźnieniem zwolnilismy pokój.
Zaraz po wyjeździe z Pisza skręciliśmy w boczną drogę, by zobaczyć osadę o wdzięcznej nazwie Wąglik
A potem udaliśmy się na poszukiwanie leśniczówki Pranie. W tym celu dojechalismy do Rucianego, skąd skręcilismy w boczną drogę. Gruntowymi leśnymi szlakami, wiodącymi czasem skrajem wysokiej skarpy brzegu Jeziora Nidzkiego zagłebialismy się coraz bardziej w puszczę. W końcu zostawiliśmy samochód na parkingu i końcówkę trasy pokonaliśmy pieszo. Po drodze szukalismy czterolistnej koniczyny, ale bezskutecznie.
I oto Leśniczówka Pranie. Tutaj przyjeżdżał i tworzył Konstanty Ildefons Gałczyński. Tutaj mieści się teraz jego muzeum.
Jakież to musiało byc odludzie czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, kiedy samochody nie były jeszcze tak powszechne… Trudno o lepsze miejsce do pracy niż taka samotnia wśród bezkresnych lasów. Dziś oprócz oryginalnie zachowanego pokoju, w którym pracował, odtworzono też jego pokój warszawski, sprowadzając do lesniczówki używane przez niego rzeczy.
Na mnie zawsze szczególne wrażenie robią rękopisy dzieł mistrzów. Zatrzymana na papierze chwila, w której powstawały, zamkniete w skreśleniach i poprawkach wątpliwości twórców…
Oprócz twórczości również świadectwa prywatnego życia, w tym dramatyczne eksponaty – listy z obozu jenieckiego. I niezwykłe, że nawet w tak okrutnych okolicznościach udało się zachować wrażliwość i wysyłac wiersze. Poezja na okupacyjnej, więziennej kartce pocztowej – co za dwa nieprzystające światy! I dramtyczne zakończenie: „Miejscie nadzieję! Miejscie nadzieję!” z dopiskiem „Matka Boska z Wami”.
Jakże niezwykle plota się ludzkie losy! Można niewinnie cierpieć, można nawet za drutami dopieszczać dany od Boga dar tworzenia, by na życiowym zakręcie robić rzeczy podłe. Bo czymże jest, jeśli nie podłością „Poemat dla zdrajcy” napisany „do Miłosza”, gdy późniejszy Noblista odmówił powrotu do coraz bardziej dręczonej przez komunistów Polski. Wiadomo, że ów poemat to swoisty okup zapłacony partii za możliwość publikacji swoich tekstów. Ale… czy trzeba było pisać aż tak dosadnie?
Poemat dla zdrajcy
Tu gdzie szarą wiklinę iskrami
stroi słońce, zaś wiatr ptakami;
tu gdzie Wisła jak synogarlica
grucha falą płynąc do księżyca;
tu gdzie z dębu jemioła migotliwa
silnie złoci się, gdy dnia przybywa,
tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się,
jakby nadal był w wesołym lesie;
tu mój czas jak syren włos schwytany,
tu te lampy razem z instrumentami,
tu łzy moje i architektura,
cień od łez i promień z mrocznej szpary;
tutaj wszystkie moje gałęzie i konary,
pośród których odpoczywam jak chmura.
A ty jesteś dezerter.
A ty jesteś zdrajca.
Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę,
na mozaik kamyczki promienne,
potem piórem, ręką dezertera
chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały –
ale oto litery powstały
i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera.
(…)
Czy trzeba było też pisać o trzęsących się portkach pętaków? Dziś taki tekst można traktować uniwersalnie, lecz w tamtych, mrocznych czasach wykładnię miał jednoznaczną.
Gdzie są granice haraczu, który może bez zbrukania honoru płacić władzy artysta? A może po Teatrzyku Zielona Gęś i po „Zaczarowanej dorożce” nie wypadało już sprzedawać się za możliwość publikacji? Łatwo sądzić dziś, po latach. Cóż jednak mieli począć ci wszyscy nieszczęśnicy, którzy nie wiedząc co niesie beznadziejna przyszlość, nie potrafili wykrzesać z siebie bohaterstwa by podjąć nierówną walkę?
A może zamknąć liościwe ów temat być może nieco wyrwaną z kontekstu frazą, lecz niech posłuży za akt skruchy
W muzelnym sklepiku kupiliśmy płytę z utworami poety i słuchając ich w wykonaniu Grzegorza Turnaua oraz Wojciecha Malajkata jechalismy dalej przez puszczę. Na niektórych skrzyżowaniach dróg zaskakiwały nas ciekawe, kamienne drogowskazy
Prowadziły nas w kierunku Spychowa, bo jak nie zajrzeć choc na chwilę do rodzinnej miejscowości sienkiewiczowskiego Juranda? Zatrzymalismy się tam na parę minut.
A potem zaczęły się coraz bardziej szerokie drogi. Jeszce ostatni, ale za to długi postój w Szczytnie połączony z kolacją w restauracji nad jeziorem, po czym już bez zbędnych przystanków ruszyliśmy do Gdańska. Był już bardzo późny wieczór, kiedy zakończyliśmy tę majówkę.
Szczecin, 21.05.2011; 23:50 LT