MAZURSKA MAJÓWKA (2) – SĄD, HOTEL, BUNKRY…

Wyjechalismy w piątek rano. Korzystając z dnia wolnego, po drodze zahaczyliśmy o sąd, skąd mieliśmy zabrać wypisy z księgi wieczystej naszego nowego mieszkania. Nowoczesny budynek Sądu Rejonowego Gdańsk – Północ, a w nim liczne okienka miały ułatwić życie interesantom. I rzeczywiście ułatwiają. Aż przyjemnie popatrzeć na błyskawicznie obsługiwanych petetntów i brak tłoku. Tyle tylko, że jak to się często u nas zdarza, ktoś nie pomyślał do końca i cały ten wysiłek szlag trafił. Cóż bowiem z tego, że w szeregu okienek przyjmuje się każdego od ręki, bez czekania, kiedy z czterech okienek kasowych czynne było jedno. I ci wszyscy błyskawicznie obsługiwani interesanci zostali ustawieni w długim na całą salę ogonku by zapłacić (często niewielkie kwoty) za wykonywane tam czynności. Nie mogąc uwierzyć w ten absurd niczym z koszmarnego snu zapytałem pana ochroniarza, czy nie ma jakiejś innej kasy, choćby w innym budynku, by wpłacić nieszczęsne trzydzieści pięć złotych i odebrać wypis.

– Nie, ta kasa jest jedyna – odpowiedział ochroniarz – I tak macie szczęście, bo wczoraj czekało tam w kolejce tyle ludzi, że trudno było wejść do sali.

Można było jeszcze opłacić przelewem przez internet, ale musielibyśmy mieć możliwość wydrukowania potwierdzenia, a dostępu do drukarki nie mieliśmy. Trzeba więc było czekać cierpliwie, pocieszając się myślą, że kiedy już zakończy się ta gehenna, jak paniska podejdziemy sobie do dowolnego z licznych okienek, które puste oczekiwały na pojedyńczych petentów odchodzących co jakiś czas z upragnionym dowodem wpłaty. I rzeczywiście, doznawszy na deser tej słodyczy, mogliśmy zaraz potem udać się do auta i ruszyć we właściwą podróż.

Przyjemna to jazda, kiedy nigdzie nie trzeba się spieszyć i można zatrzymać się w dowolnym miejscu, na taką ilość czasu, jakiej się potrzebuje. Spokojnie pokonywalismy kolejne kilometry z ulubioną muzyką w tle i coraz liczniejszymi bocianami na warmińskim, a potem mazurskim niebie. W skrajnych przypadkach widzieliśmy krążące wysoko stada liczące po jakieś osiem albo i dziesięć sztuk.

Około szesnastej trzydziści dotarliśmy do hotelu, którego wygląd mile nas zaskoczył. Jest pięknie położony nad samym brzegiem Pisy, a ponieważ jego znanczna część mieści się zaadoptowanym na ten cel budynku dawnego młyna wodnego, jego mury niczym w Wenecji opadają niemal wprost do wody, a kajaki i jachty mogą cumować tuż przed wejściem. Zadbany budynek oraz przylegający doń skwer z parkingiem obiecywały wiele. Wewnątrz niestety mozna było już zauważyć upływ czasu, zwłaszcza w wyposażeniu i aranżacji pokojów. Nie chodzi mi o to, że była zła, ale na pewno niewarta około dwustu złotych za noc według oryginalnego cennika (nam po rabacie z Groupona wychodziło taniej). Za tą cenę wypadałoby wymienić już stare 14-calowe telewizorki, w których dostępne są tylko trzy lub cztery polskie kanały i z dwa lub trzy niemieckie. Upływ czasu widac też po spranych do cna ręcznikach, a nie najlepsze wrażenie pogłębiły jeszcze długie włosy w umywalce i t.zw. łonowce po poprzednich mieszkańcach na muszli klozetowej pomimo sprzątanietej wydawałoby się łazienki. Żeby zatrzeć ten drobny szok, niemal natychmiast ruszyliśmy do miasta na wycieczkę, lecz na nieszczęście postanowiliśmy zjechać windą, a ta utknęła gdzieś w okolicach parteru i musieliśmy wzywać pomoc. Pan technik ofiarnie opuścił nas jakimś ręcznym, awaryjnym mechanizmem na dół (wyłączając wcześniej prąd, dzięki czemu mieliśmy w windzie bardzo kameralną atmosferę). A potem po kilku próbach wreszcie udało się otworzyć drzwi i mogliśmy zakończyć ów proces przywitania z hotelem, który może nie wypadł najlepiej, ale humorów nam nie popsuł.

Przy wjeździe do Pisza widzielismy charakterystyczny, brązowy drogowskaz z napisem „bunkry”.  Postanowiliśmy je obejrzeć, ale okazało się, że ten najważniejszy (Regelbau 502) jest ogrodzony i dostępny jedynie po wcześniejszym umówieniu się. Pani (mieszkanka kamienicy znajdującej się obok bunkra) zaproponowała nam byśmy poczekali, bo zaraz wyjdzie do nas pan, który zajmuje się tymi sprawami. Pan klucza nie  miał, ale za to uraczył nas długą opowieścią o tutejszych fortyfikacjach, o renowacji bunkra, o tym jak mozolnie zdobywał wiedzę o historii tego miejsca, bo nie dawała mu spokoju myśl, że miał przed wejściem do domu tajemniczy obiekt, o którym prawie nic nie wiedział, a na dodatek mało kto się niszczejącą tą budowlą interesował. Tymczasem jego syn znalazł na klepisku podwórza wystającą z ziemi sprzączkę od pasa niemieckiego żołnierza, a u jedngo z kowali odnaleźli pracujący tam w charkterze dmuchawy wymontowany element systemu wentylacji…

Okazuje się, że fortyfikacje ciągnące się od Giżycka po Pisz, wkomponowane we wzgórza i przesmyki pomiędzy jeziorami sięgają co najmniej pierwszej wojny swiatowej. Cóż, Mazury nie były sopokojnym miejscem  już chyba od czasów krzyżackich. Podczas pierwszej wojny światowej w okolicach Grunwaldu (Tannenberg) miała miejsce wielka bitwa wojsk niemieckich i rosyjskich, zwana potem przez Niemców Drugą Bitwą pod Tannenbergiem. Na pamiątkę germańskiej victorii wybudowano zresztą w czasach hitlerowskich niezwykły kompleks murów i wież, gdzie odbywały się liczne uroczystości.


Po I Wojnie Niemcy budowali fortyfikacje obawiając się ataków z Polski. Po zajęciu naszego kraju w II Wojnie Swiatowej, w tamtejszej okolicy przebiegała nowa granica niemecko-radziecka, a więc kolejny powód do rzbudowy umocnień. Po raz ostatni miały się przydać w 1945 roku, jako kolejna linia oporu przed nadciągającą Armią Czerwoną. Rok temu słuchaliśmy opieści o trochę kuriozalnym sforsowaniu Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego przez wojska radzieckie. Również i w tym przypadku podobna historia miała miejsce, co potwierdza, że nawet w tak wielkich operacjach wojennych często panujący chaos bitewnej zawieruchy bierze górę nad planami i karty zaczyna rozdawać ślepy los.

Umocnienia w rejonie Pisza i dalej na północ miały powstrzymać szykującą się do forsowania Narwi Armię Czerwoną. Kiedy ta przekroczyła rzekę Hitler wydał nakaz ewakuacji ludności cywilnej oraz przegrupowanie wojsk. Rozkaz został źle zrozumiany rozkaz przez jednego z wysokich dowódców, który zarządził ewakuację wszystkich dowodzonych przez niego wojsk. W zaistniałej systuacji pozostałym wojskom niemieckim groziło znalezienie się w okrążeniu, więc również  zaczęły się wycofywać. Zorientowano się w pomyłce i Hitler już następnego dnia odwołał poprzednie rozkazy nakazując obronę południowych rubieży Prus Wschodnich „do ostatniego żołnierza”. Było już jednak za późno na ponowne przegrupowanie i zajęcie opuszczonych wcześniej pozycji. Co ciekawe, również sami Rosjanie nie zorientowali się w sytuacji i mając niepowtrzalną, wyjątkową okazję błyskawicznego marszu naprzód wgłąb Prus, prowadzili ślamazarne „działania oskrzydlające” fortyfikacji, które stały opuszczone.

Sopot, 11.05.2011; 08:00 LT

Komentarze