W końcu nadchodzi finał. Jeszcze doba albo dwie i nasz wyremontowany statek odpłynie w dół rzeki Jangcy, by potem zahaczając o Koreę, przez Pacyfik podążył w kierunku Mississippi. Z jednej wielkiej rzeki na drugą…
Można byłoby się cieszyc z rychłego powrotu do domu, gdyby nie fakt, że oczekujące okresowych przeglądów jednostki są niczym mityczna Hydra. Ledwie opanujemy sytuację i zblizymy się do końca z jednym, a już pojawiają sie dwa nastepne. Stoją teraz tutaj trzy. Dwa planowane i jeden nowy nabytek. A dyrekcja wpadła na chwilę przyjrzeć się jeszcze jednemu. Byłoby cztery, a my już chyba całkiem przeszlibyśmy na dietę ryżową.
Mój dociekliwy kolega wykorzystuje rozmaite okazje by wyłuskać kilka chińskich słówek. W czeluściach zbiornika uczył go jeden ze spawaczy.
Kiedy już mu się wydawało, że nauczył się pisać do dziesięciu, na swieżym powietrzu ktoś inny pokazał mu zupełnie inne znaki. Okazało się, że ta pierwsza wersja to były cyfry zapisane fonetycznie, a nie cyfry jako takie. A może na odwrót? Sam już nie wiem, ale wspomniany kolega drążył temat tak długo, aż w notesiku gdzie zazwyczaj pojawiają się notatki techniczne, tym razem zagościł wyciąg z chińskiego elementarza.
Tak nauczyliśmy się liczyć do dziesięciu. To znaczy nauczył się byc może on, bo ja gdy tylko nie patrzę w notesik, od razu wszystko zapominam. Tak zupełnie płynnie to chyba potrafię liczyć do jednego. No, może do dwóch.
Kiedy dyrekcja wyjechała, a groźba wyrośnięcia czwartej głowy statkowej hydrze została zażegnana, postanowiliśmy odetchnąć nieco i pójśc na kolację gdzieś do miasta. Przekonałem kolegów, by skorzystac z oferty Hotel International, ponieważ tam płaci się ryczałtem za całą kolacje i korzysta się z bufetu bez ograniczeń, a w odróżnieniu od tradycyjnych chińskich restauracji mają tam przecudny wybór deserów. Owocom zanurzonym w czekoladowej fontannie, lodom o przeróznych smakach, puddingom i sernikom nie potrafię sie oprzeć.
Z pełnymi brzuchami opuściliśmy restaurację jako ostatni goście. Zegar pokazywał godzinę dwudziestą pierwszą. O tej godzinie życie kulinarne w mieście zaczyna zamierać. Na południu jest to nie do pomyślenia, ale nad rzeką Jangcy panują zupełnie odmienne obyczaje. Doświadczyłem tego pytając o koty.
– Jecie czasem koty?
Czytałem gdzieś kiedyś, że kocina jest bardzo droga i uchodzi za przysmak.
– Koty? Jak ja mógłbym zjeść kota? – oburzył się mój rozmówca. – Koty to takie miłe zwierzątka, nosimy je na rękach, głaszczemy… Jak można zjeść takiego miłego kotka?
Speszyła mnie moja ignorancja, ale okazało się, że jednak jakieś ziarno prawdy w owej wiedzy było.
– My kotów nie jemy – podkreślał po raz kolejny mój sąsiad przy stole – ale co innego ci z Kantonu. Oni jedzą wszystko! – stwierdził z pewną odrazą. – Nawet moskity!
Jako dopełnienie sytej kolacji wybralismy masaż. Tym razem masaż stóp, bo te zamkniete w obuwiu BHP bcierpią szczególnie po całodziennym bieganiu w upale.
Póltoragodzinny relaks z masażem kosztował 98 yuanów (około 50 zł) od osoby. Za tą cenę otrzymalismy pokój z telewizorem, wyposażony w trzy leżanki. Kelner przyniósł zielona herbatę, pomidory koktajlowe oraz pestki słonecznika. To był zestaw z urzedu.
A potem wniesiono zestaw do masowania pełen… ryb.
Należało zanurzyć tam stopy na dwadzieścia minut. Ryby wcale się nie ociągały. Wystartowały do konsumpcji (?) niemal natychmiast.
Dziwaczne uczucie. Relaks to chyba jednak nie był. Zrobił się potem, gdy przyszły z miednicami z gorącą wodą (ukrop!) panie masażystki. Ryby zostały wyniesione, a panie umyły nam nogi, po czym zaczęły smarować stopy i łydki rozmaitymi wonnościami. My w tym czasie oglądalismy w telewizji mecz, a potem najzwyczajnie się zdrzemnęliśmy. Obudzilismy się dopiero na stawianie baniek. Pamiętam bańki z domowej apteczki moich rodziców. Budziły zaciekawienie, ale i grozę, gdy oglądałem operowanie nimi na bazie płonącego denaturatu. Wtedy stawiano bańki na przerózne dolegliwości, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich przeziębień. Czułem się szczęśliwy, ze nie musiałem przez to przechodzić. Aż dopadło mnie w Chinach. Okazało sie jednak, że strach był absolutniue nieuzasadniony. Siedziałem z bańkami na podeszwach i nie odczuwałem żadnego dyskomfortu.
Potem znów była gorąca kąpiel w miednicy, żeby zmyć mazidła, a na koniec panie wyjęły młotki i zaczęły walić nas nimi po łydkach. Czułem się jak pies chau chau okładany pałkami przed przyrzadzeniem, żeby mięso było bardziej krwiste. Krążenie z pewnością nam się poprawiło, ale jakiejś wielkiej różnicy po tej sesji nie zaobserwowałem. Zakładając oczywiście, że zdrzemnąć mogłem się także w stoczniowym hotelu.
Interesująca była jednak sama sesja. Ryby, młotki, bańki – ciekawe samo w sobie bez wzgledu na efekty.
Jiangyin, 16.05.2009; 23:55 LT